Powoli zaczynałem być znużony powtarzaniem tych samych miejskich szlaków. Nie zawsze mogę poświęcić całe popołudnie dnia roboczego, aby wyjechać gdzieś dalej. Pogoda też nie zawsze sprzyjała takim popołudniowym eskapadom, więc po wielokroć powtarzałem utarte schematy.
Dzisiaj miało być zupełnie inaczej. Wiedziałem, że będzie ładna pogoda, więc zawczasu mogłem zaplanować sobie dłuższy wyjazd. Trasa miała prowadzić na południe od Krakowa do Mogilan. Potem zamierzałem ominąć od południa Skawinę i cały czas poruszać się na zachód w okolice miejscowości Nowe Dwory, potem na północ do Łączan, gdzie miałem przekroczyć Wisłę a następnie na wschód w stronę Krakowa przez Czernichów i Piekary. Zaplanowana trasa kończyła się na ulicy Mirowskiej a późniejszy powrót do domu miał przebiegać zależnie od stopnia zmęczenia. Plan był dosyć ambitny. Pierwsza część, ta na południe od Krakowa była zdecydowanie pagórkowata. Druga część raczej płaska.
Wyruszyłem niedługo po obiedzie. Na niebie było sporo chmur, ale słońce dosyć często pojawiało się między nimi dając blask i ciepło. Temperatura nie była zbyt wysoka i oscylowała w pobliżu 14°C, jednak do jazdy była w miarę optymalna. Najważniejsze, że wszędzie wokoło wiosna eksplodowała zielenią i cudownym zapachem budzącej się do życia przyrody. Ten widok i ten zapach podziałał na mnie równie mocno, jak lek przeciwastmatyczny na Marit Bjoergen.
Już na czwartym kilometrze czekał mnie pierwszy rozgrzewkowy podjazd na ulicy Hallera. Niedługo potem wjechałem na ulicę Gruszczyńskiego. To niesamowita ulica. Wąska i kręta. To wznosi się, to opada, a kończy się krótkim, ale naprawdę solidnym podjazdem. A wydawało mi się, że znam już wszystkie okoliczne ulice. Jadąc przez Gołkowice widziałem na południu malownicze wzniesienia a na ich zboczach wąskie drogi. Postanowiłem, że niedługo postaram się odwiedzić te rejony. Na razie droga była spokojna i jechałem po czymś w rodzaju płaskowyżu. Jednak mniej więcej w połowie dziesiątego kilometra zaczął się długi zjazd w kierunku Wrząsowic. Potem czekał mnie kolejny podjazd. Drogę tę znam dosyć dobrze, bo w poprzednich sezonach już tutaj bywałem. Pamiętam, że kiedyś wydawała mi się bardzo trudna i męcząca a dzisiaj okazało się, że jest zupełnie spokojna. Regularne treningi zrobiły swoje.
W okolicach Konarów miałem to, co „tygryski lubią najbardziej”, czyli szybki zjazd. Osiągnąłem ponad 66 km/h. Adrenaliny i endorfin nie zliczę… Niedługo potem zobaczyłem przed sobą cel pierwszego etapu, czyli Mogilany. Od tej miejscowości położonej na wysokości ok. 400 m n.p.m. dzieliło mnie jeszcze kilka kilometrów i kolejne podjazdy. W końcu jednak pojawiłem się na mogilańskim ryneczku, gdzie zrobiłem sobie krótką przerwę na zrobienie zdjęć. Pojechałem dalej na zachód. Przed Radziszowem czekał mnie cudowny, stromy i długi zjazd. Nie znałem tej drogi, więc niestety używałem hamulców. Następnym razem pojadę na maksa. Muszę tu wrócić. Kolejną miejscowością był Rzozów. Zapamiętałem dobrze, bo wtedy zadzwonił telefon.
Normalnie szok. To ja sobie jadę, podziwiam widoki, napawam się pięknem ziemi ojczystej, odstresowuję się, odprężam, wypoczywam a tu dzwoni jakaś średnio miła pani z banku Pekao SA i chce przeprowadzić badanie satysfakcji klienta. W sobotę! O żesz ty – pomyślałem, ale starając się zachować spokój i opanowanie, grzecznie odparłem – „na Boga, nie dzisiaj, bo dzisiaj jeżdżę”. Badanie satysfakcji. Zabawne. Nie dalej, jak trzy tygodnie temu, złożyłem dyspozycję likwidacji rachunku w tym banku a teraz oni dzwonią się pytać, czy jestem zadowolony? Ktoś tu rżnie głupa. Czy gdybym był zadowolony, likwidowałbym rachunek? Prawdę mówiąc rozumiem kobietę. Ona musi wykonać plany, które narzuca jej kierownik, który nad sobą też ma kierownika, i tak dalej. Znam kilka osób pracujących w bankach a nawet jedną w Pekao SA i wiem, że bank to współczesna forma łagru. Nie ma zmiłuj się. Albo wykonasz plan i sprzedasz produkty bankowe, zdobędziesz nowych klientów, wciśniesz kredyt, albo cię ochrzanią raz drugi i trzeci a w końcu zwolnią. Nie mam więc pretensji do tej kobiety i gdy zadzwoni następnym razem, chętnie z nią porozmawiam. To jej praca.
A tak na marginesie, to przecież między innymi bankom zawdzięczamy kryzys. Czyż nie od upadku Lehman Brothers zaczęło się całe szaleństwo i upadek fikcyjnego świata dobrobytu? Realnie oceniając sytuację, zadajmy sobie pytanie, co wytwarza bank? Odpowiedź brzmi: iluzję! Przesyła liczby w systemie komputerowym z jednego konta na drugie albo z nicości na konto. Stwarza nieistniejący pieniądz w wirtualnym świecie finansów i nie wytwarza żadnego dobra. Mimo tego, dbajmy o zarządy banków, oj dbajmy i to dobrze. Gdy nadejdzie druga epoka kamienia łupanego, będzie można ich przynajmniej zjeść, bo nie posiadając żadnych praktycznych umiejętności, do niczego innego nie będą się nadawać.
Po tych uszczypliwych uwagach wracam na trasę. Za Rzozowem przejechałem przez malutką miejscowość o sympatycznej nazwie Polanka Hallera. Niedługo potem rozpocząłem kolejny podjazd, który zakończyłem w Przytkowicach przy wieży nadajników GSM. Podobno w tej miejscowości jest największa dyskoteka w Polsce. Potem zjechałem kilkadziesiąt metrów w dół rozpoczynając w ten sposób etap powolnego zbliżania się do miejsca, w którym miałem przekroczyć Wisłę. Teraz poruszałem się już bardziej na północ niż na zachód. Mijałem kolejne, podobne do siebie miejscowości. W sobotnie popołudnie królowała w nich cisza i spokój. Nieliczni widoczni mieszkańcy porządkowali swoje domostwa, niektórzy grillowali w ogródkach. Sielanka. W końcu dotarłem do Nowych Dworów, gdzie minąłem skrzyżowanie z drogą o mickiewiczowskim numerze 44. Nadal poruszałem się na północ i już po chwili dojechałem do Wisły. To oznaczało, że niedługo zakończy się moja przygoda na tym brzegu, dotrę do najdalej na zachód wysuniętego punktu trasy i rozpocznę powrót.
W Łączanach przejechałem przez Wisłę, ze zdumieniem stwierdzając, że jest tutaj elektrownia wodna. Niewielka, ale jest. Przede mną rozpościerał się widok na wzgórze, na którym wśród drzew bieliły się urokliwe skałki. Skręciłem na wschód i rozpocząłem ostatni z zaplanowanych etapów podróży. Droga nie była całkiem płaska, ale w porównaniu z tym, co miałem wcześniej, wydawała się pozioma niczym pas startowy. Mijane miejscowości miały już zupełnie inny charakter. Wyraźnie było widać, że duża część ich mieszkańców pracuje w nieodległym Krakowie a może nawet stamtąd przybyła, chcąc uciec przed hałaśliwą cywilizacją. Czernichów jest tego dobrym przykładem. Zadbane domy, czyste chodniki, ulice, place zabaw.
W miejscowości Rączna zrobiłem sobie krótki postój przy pochylonym krzyżu stojącym na progu lasu. Zatrzymałbym się na dłużej, gdyby nie fakt, że do lasu tego dotarła już „cywilizacja” w swym najgorszym wydaniu. Wokół leżały butelki po wódce, puszki po piwie, pudełka po papierosach, jakieś szmaty, śmieci i tylko przybity do wspomnianego krzyża Syn Boga wie, co jeszcze. Przerażający i dziwny zarazem był to widok. Tutaj krzyż a metr za nim totalny syf. Golgota współczesności. Przełknąłem więc tylko batonik, uzupełniłem płyny, chwilkę odpocząłem i ruszyłem dalej.
Jadąc cały czas wzdłuż północnego brzegu Wisły, dotarłem w końcu do Piekar, skąd mogłem w całej okazałości podziwiać klasztor w Tyńcu. Tylko z tego miejsca wygląda tak wspaniale. Jeszcze chwila i byłem na ulicy Mirowskiej, gdzie zakończyła się zaplanowana część podróży.
Do domu wracałem nieco okrężną drogą. Pełen wrażeń, zadowolony i absolutnie szczęśliwy pojawiłem się w nim po przejechaniu 112 kilometrów. Może powinienem w tym miejscu jakoś spuentować dzisiejszą wycieczkę, zapodać kilka złotych myśli i trafnych spostrzeżeń, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy, poza prostym stwierdzeniem, że był to wspaniały dzień, w którym przez wiele godzin mogłem się oddać bez reszty mojej pasji.
Kurcze! Jak mnie to kręci!
Główna część trasy w formacie GPX
Kościół parafialny w Mogilanach.
Okolice Przytkowic.
Stopień wodny w Łączanach. Tuż obok znajduje się elektrownia wodna.
Rusocice.
Pochylony krzyż w Rącznej – mój rówieśnik.
Pałac w Piekarach. Otoczenie wygląda niczym plan filmowy horroru.
Opactwo Benedyktynów w Tyńcu w całej okazałości.