Kraków – Zator – Alwernia - Kraków
Dzisiaj miałem urlop, bo już niejeden raz przekonałem się, że po
świętach wskazany jest wolny dzień, aby dojść do siebie. Oczywiście nie
zamierzałem spędzać wolnego czasu na kanapie i z pilotem w ręku, ale
zamierzałem wybrać się na nieco dłuższy wyjazd. Tym razem nie miał być to
„spontan”, ale wgrana do GPS trasa. Zanim ją zaplanowałem, musiałem zdecydować
się na kierunek. Po dłuższym zastanowieniu wybrałem południowy zachód.
Pierwszym etapem był dojazd do Skawiny. Nie kombinowałem, wybrałem
najkrótszą drogę. Ze Skawiny pojechałem w stronę Oświęcimia. Droga była
idealna. Założyłem, że dzień po świętach nie będzie dużego ruchu i faktycznie tak
właśnie było. Mimo to jeden z kierowców tirów postarał się, aby podnieść mi
ciśnienie. Ciężarówka, sądząc po rejestracji z Brzeska, wyprzedziła mnie w
odległości góra pół metra. Uciekłem maksymalnie do prawej krawędzi drogi, ale
potężna naczepa zbliżała się nieuchronnie. Rozważałem już ucieczkę w krzaki,
ale na szczęście nie musiałem aż tak dosłownie integrować się z przyrodą.
Przejechałem przez Borek Szlachecki, Wielkie Drogi, Jaśkowice,
Brzeźnicę, Kossową, Półwieś, Ryczów, Spytkowice. Profil na tym etapie nie był
specjalnie wymagający. Owszem zdarzały się podjazdy, ale niezbyt długie i
niezbyt strome. Pokonywałem je na miękkich przełożeniach, starając się
oszczędzać siły na dalszą część drogi. W końcu dotarłem do Zatora, ale wbrew
trasie zapisanej w GPS, nie skręciłem od razu w stronę mostu na Wiśle, ale
pojechałem na zatorski rynek.
Na rynku zafundowałem sobie krótki wypoczynek. Było południe. Małe
miejscowości są zazwyczaj uśpione, pogrążone w letargu, ciche. Tutaj nie znalazłem
spokoju. Dookoła wrzała praca. Drogowcy właśnie wymieniali nawierzchnię drogi
dookoła rynku. Mimo wszechobecnego hałasu i zgiełku, miło było spojrzeć, jak
zmienia się zatorska rzeczywistość. Doskonale pamiętam, jak wyglądał kraj, jak
wyglądały małe miejscowości, zanim Polska została członkiem Unii Europejskiej. Bieda,
dziurawe drogi, odpadające tynki, krzywe chodniki, wszechobecny brud i nieład.
Oj nie dojechałbym tutaj podówczas w jednym kawałku. Jeśli nawet rower by to
przeżył, to po drodze wypadłyby mi wszystkie plomby z zębów.
Po krótkim postoju ruszyłem w dalszą drogę. Przejechałem przez
most na Wiśle, minąłem Jankowice, Olszyny i niedługo potem byłem już w
Babicach. Tam skręciłem na wschód w stronę Krakowa. Od tego momentu skończyło się
dobre, bo musiałem jechać pod wiatr, który na otwartych przestrzeniach potrafił
nieźle dać w kość. Profil trasy także się zmienił i stał się zdecydowanie
bardziej pagórkowaty. W połączeniu ze wspomnianym wiatrem, mocnym słońcem i
pierwszymi oznakami zmęczenia, rokowania na dalszą część drogi nie były zbyt
optymistyczne.
Tak swoją drogą zastanawiam się, skąd te oznaki zmęczenia? Rowerem
górskim pokonywałem znacznie dłuższe odcinki, zanim poczułem, że zaczynam się
męczyć. Odrzuciłem kwestię braku komfortu. Siodełko mam idealnie dopasowane,
coraz lepiej „rozumiem” się z nową pozycją na rowerze, brak amortyzacji nie
przeszkadza na dobrej nawierzchni. Pozostają zatem inne powody. Po pierwsze, zauważyłem,
że nie potrafię spokojnie jeździć na rowerze szosowym. Radość z jazdy na nim
sprawia, że jak tylko ruszam w trasę, chciałbym jechać coraz szybciej i
szybciej. To oczywiście oznacza większy wydatek energetyczny, o którego regularnym
uzupełnianiu w trasie nie zawsze pamiętam. Następnym razem muszę na to zwrócić
uwagę. Po drugie, dopiero rozkręcam się. Pomimo braku śniegu i mocnych mrozów,
okres zimowy nie sprzyjał długim wycieczkom, sprzyjał natomiast odkładaniu się
tłuszczu tu i ówdzie, którego teraz się pozbywam. Zobaczę, jak będzie w dalszej
części sezonu.
Pomimo opisanych trudności parłem do przodu z całkiem przyzwoitą
prędkością średnią. Podjazdy wszelkiej maści pokonywałem jednak w miarę
spokojnie, nie szarpiąc się na początku, a potem łapczywie chwytając powietrze,
ale pokonując je równym tempem. Także i na tej drodze ruch był raczej
umiarkowany, a jeśli już pojawiało się więcej samochodów, to jadących od, a nie
do Krakowa. Dojechałem do Liszek i skręcając na południe, pożegnałem drogę
numer 780. Dotarłem do Piekar, gdzie zatrzymałem się na chwilę, aby uwiecznić
tynieckie opactwo, które właśnie z tej strony Wisły wygląda najbardziej
malowniczo.
Ostatni etap wiódł po wiślanych wałach wzdłuż ulicy
Księcia Józefa. Potem przejechałem przez centrum Krakowa, a ponieważ opisywane
wcześniej zmęczenie nie było aż tak duże, żeby psuć sobie zabawę, wydłużyłem
nieco trasę i do domu wróciłem od strony Rybitw.
Rzut oka na zatorski rynek
Opactwo w Tyńcu