Przejażdżki porannej urok niewątpliwy
Hmm… Zdaje się, że opisywany wczoraj „przedsmak jesieni” trwa nadal. Gdy bladym świtem, czyli o 5:30 zwlokłem się z łóżka, na termometrze było 12° C. Moją czujność wzbudził jednak widok mgieł pokrywających okoliczne łąki oraz oszronione szyby samochodów. Przygotowując się do wyjazdu, pod rowerową koszulkę założyłem więc na wszelki wypadek podkoszulek z długim rękawem. I muszę przyznać, że był to dobry wybór.
Zaplanowałem sobie trasę w północno-zachodnich okolicach Krakowa, od ulicy Łokietka, poprzez Dolinę Prądnika do Białego Kościoła i dalej poprzez Wierzchowie, Będkowice i Bolechowice do Zabierzowa. Z racji miejsca zamieszkania na południu miasta, musiałem „najsampierw” pokonać około 20 km, które dzieliły mnie od punku początkowego. Poranny przejazd przez Kraków do ekscytujących nie należy. To raczej szkoła przetrwania, a cyklista podążający ulicami musi łączyć w sobie zwinność śmigłowca Apache i szybkość myśliwca F-16. Do tego należy dodać umiejętność jednoczesnego śledzenia wszystkich celów (kierowców) i przewidywanie ich posunięć, czyli coś na kształt hybrydy Garri Kasparowa z IBM Deep Blue. Poranny Kraków to masa (gdzie tam masa, rzesza!) kierowców, którzy mają tylko jeden cel – zdążyć na czas do pracy. Ich przekrwione, niewyspane, niedowidzące oczy nie dostrzegają postaci przemykającej jednośladem o napędzie mięśniowym. Na szczęście dotarłem do ulicy Łokietka w jednym kawałku, bez uszczerbku na ciele, choć na umyśle ślad zapewne pozostać jakiś musiał. Zatrzymałem się na chwilę, aby poklikać przyciskami GPS’a i włączyć zaplanowaną trasę.
Pierwszy etap to przejazd wzmiankowaną ulicą Łokietka. Bywam tutaj często i z reguły dojeżdżam do ulicy o malowniczej nazwie Gaik. Tym razem pojechałem dalej na północ. Droga stopniowo wznosiła się, ale nie były to podjazdy szczególnie wymagające. We wsi Giebułtów skręciłem ostro na wschód, a długi zjazd wynagrodził mi trudy pierwszych podjazdów. Słowo „wynagrodził” nie jest być może właściwe, bo zgodnie ze sprawiedliwą naturą Małopolski, po zjeździe następuje podjazd. Tak też było i tym razem. Dobre kilkaset metrów wspinaczki pod kościół parafialny w Giebułtowie pozwoliło całkiem nieźle „przepalić” nogę. A w okolicy kościoła niespodzianka. Sucho, w miarę szeroko, idealna nawierzchnia, ograniczenie prędkości, a na poboczu stoją sobie dwa automobile, które najwyraźniej spotkały się po jednej stronie drogi, choć podążały w przeciwnych kierunkach. Pocałunek zaiste musiał być bardzo namiętny, bo „twarzyczki” obu pojazdów były mocno zdeformowane. Na szczęście nic nikomu się nie stało, więc jedynym efektem zdarzenie – dodajmy, pozytywnym – będzie danie pracy mechanikom samochodowym.
O całym zdarzeniu szybko zapomniałem, bo onegdaj kościoły budowano na najwyższym wzniesieniu w wiosce. Co to ma do rzeczy? Ano to, że ledwo pod kościół dotarłem, musiałem zjechać z góry, a zjazd naprawdę był przedni. Przedni, czy pierwszorzędny, fajny, zajebisty, ekscytujący, a nie przodem, bo to oczywiste. Dojechałem do drogi 794 i skręciłem w kierunku Skały, ale już po jakimś kilometrze skręciłem w stronę miejscowości Korzkiew i malowniczej Doliny Prądnika. Bywam tutaj od czasu do czasu. Urokliwa to okolica i zachęcam wszystkich, którzy tutaj jeszcze nie byli, aby przy okazji odwiedzili to miejsce. Poranek nadal był bardzo chłodny. Mgły niechętnie unosiły się znad łąk. Droga to delikatnie wznosiła się, to równie subtelnie opadała. Dojechałem do Prądnika Korzkiewskiego. Mieszkańcy dopiero witali dzień, niektórzy właśnie wyprowadzali psy na spacer, gdy dojeżdżałem do rozwidlenia dróg. Na prawo Ojców, na lewo Biały Kościół. Dzisiaj skręciłem w lewo. A zresztą w prawo byłoby trudno, bo znak informował, że droga do Ojcowa jest zamknięta.
Zanim opiszę dalszą część trasy, pozwolę sobie na małą – no, może nieco większą – dygresję. Na początku mojej rowerowej przygody prawie każdy podjazd był wyzwaniem. Pamiętam z jakim podziwem patrzyłem na gościa, który wyprzedził mnie na podjeździe pod Kopiec Kościuszki z taką samą łatwością, z jaką McLaren P1 wyprzedza Fiata 126p. Cóż, nie było to specjalnie trudne. Podczas, gdy ja, czerwony z wysiłku, młynek z przodu, największa koronka z tyłu, ślimaczyłem się pod górę, modląc się w duchu, by ta góra już się skończyła, on, świeży, niezdyszany, zadowolony z życia, na twardym przełożeniu spokojnie przemknął obok. Pomyślałem wtedy, że długa droga przede mną. Na szczęście trening czyni mistrza – oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji tego słowa. Przyszedł więc taki czas, że przestałem się bać podjazdów, a wręcz je polubiłem. W Tour de France już raczej nie wystartuję, więc mierząc się sam ze sobą, pokonuję je swoim tempem, ale już bez zadyszki i niekoniecznie na miękkich przełożeniach. Czasem zaszaleję, stanę na pedałach i energicznie wspinam się w górę, aż mięśnie powiedzą dość. Czasem delikatnie, subtelnie, niespiesznie poruszam się ku szczytowi, delektując się otaczającym mnie światem.
Napisałem o tym dlatego, że wybrany odcinek drogi pomiędzy Prądnikiem Korzkiewskim a Białym Kościołem, to praktycznie nieustający podjazd. Zaczyna się bardzo malowniczo na wąskiej, bardzo wąskiej drodze, która przypominając wąwóz pośród starych, potężnych drzew, pnie się w górę. I jest tutaj naprawdę stromo. Nachylenie z rzadka spada poniżej 8%. Jechałem więc raczej wolno, ale z radością stwierdziłem, że choć końca podjazdu nie było widać, to wcale nie marzyłem, aby góra się skończyła. Ponad sto metrów przewyższenia spowodowało wydzielenie proporcjonalnej dawki endorfin, więc gdy dotarłem wreszcie do Białego Kościoła, byłem gotowy na kolejne wyzwania.
Pierwszym z wyzwań był przejazd kilkudziesięciu metrów po drodze numer 94. Tzn. nie sam przejazd, ale włączenie się do ruchu. Na skrzyżowaniu stałem dobre dwie minuty, zanim uznałem, że luka pomiędzy samochodami jest wystarczająco duża, aby się w nią wstrzelić. Zaraz potem z ulgą skręciłem na zachód i popędziłem w stronę wsi Wierzchowie. Popędziłem jest właściwym słowem, albowiem na krótkim odcinku zjechałem około 40 metrów w dół. Potem rozpoczęło się kolejne wyzwanie, czyli podjazd. Nie najtrudniejszy, ale z pewnością najdłuższy. Przejechałem obok Jaskini Wierzchowskiej i cały czas poruszałem się w górę. Najwyższy punkt trasy, czyli 461 m n.p.m. osiągnąłem we wsi Bębło.
Dalej było już przeważnie z górki. Kawiory, Będkowice, Kobylany, Karniowice, Bolechowice, Brzezie, Modlniczka i wreszcie Zabierzów. Teraz pozostało już tylko wrócić do domu, ale nie chciałem ułatwiać sobie życia i wybrać najkrótszą drogę. Pojechałem więc do Balic i do Kryspinowa. Dopiero tam skręciłem w stronę Krakowa. Przejechałem przez ulicę Mirowską, a potem kładką nad Wisłą do toru kajakowego przy Kolnej. Kolejny raz nie wybrałem wałów, ale ulicę Tyniecką, którą dotarłem na Dębniki. Stamtąd tradycyjnie przejechałem wzdłuż Wisły do Zabłocia, a potem pojechałem w kierunku Rybitw, by około jedenastej zameldować się w domu.
Okolice Bębła