Sołtysi Dział
Widząc poranne mgły, a potem ciemne chmury na niebie, trudno było mi uwierzyć, że wtorek ma być słoneczny i ciepły. A przecież liczyłem, że wczorajsze plany z których nic nie wyszło, uda mi się zrealizować właśnie dzisiaj. Na szczęście jeszcze przed dziewiątą mgła rozwiała się, chmury odpłynęły gdzieś na wschód, a ponad miastem ujrzałem piękne, błękitne niebo. A więc jednak pojadę – ucieszyłem się i natychmiast zacząłem przygotowywać się do wyprawy.
Trasa była opracowana już wiele dni temu. Zamierzałem dojechać do Skawiny, a potem skierować się na południe i dotrzeć na górę o nazwie Sołtysi Dział. Podobno na niektórych mapach szczyt ten występuje jako Chujówka, ale ponieważ nie udało mi się tego potwierdzić, więc będę używał mniej spektakularnej i kontrowersyjnej nazwy. Chciałem tam pojechać, by zmierzyć się z podjazdem, na temat którego słyszałem wiele opowieści. Po dotarciu do celu miałem wybrać jeden z trzech zaplanowanych wariantów trasy powrotnej.
Wyruszyłem przed godziną dziesiątą. Etap pierwszy obejmował przejazd wzdłuż Wisły do Tyńca, a następnie dotarcie do Skawiny. Zaplanowana w GPS trasa „oficjalnie” rozpoczynała się w okolicach „trupa” Hotelu Forum. Jakież było moje zaskoczenie, gdy tamże właśnie okazało się, że zapomniałem wgrać trasy do mojego Garmina. Miałem trzy wyjścia. Wrócić się do domu i wgrać trasy, zrezygnować i pojechać gdzieś indziej lub realizować plan bez wsparcia elektroniki. Oczywiście wybrałem „bramkę” numer trzy. Już tak dużo aspektów życia jest opanowanych przez technikę, że niewykorzystanie szansy na spontaniczność byłoby grzechem. Z nadzieją na końcowy sukces ruszyłem więc przed siebie.
Droga do Skawiny była szybka, łatwa i przyjemna. Zatrzymałem się na chwilę w parku, aby ostatecznie ustalić szczegóły trasy. Potem skierowałem się w stronę Radziszowa i jadąc na południe, dotarłem do drogi numer 52. Ruchliwa to trasa. Prowadzi wszakże do Kalwarii Zebrzydowskiej, Wadowic i dalej do Bielska Białej. Pobocza w zasadzie nie istnieją, więc nie ma mowy o wyłączeniu uwagi, czy pogrążeniu we własnych myślach. Na szczęście większość kierowców zachowywała bezpieczny odstęp, ale kilku innych przyprawiło mnie o mocniejsze bicie serca. Dobrze, że ten etap był stosunkowo krótki, bo już w Biertowicach skręciłem na południe i dojechałem do Sułkowic. Dopiero w tym miejscu droga zaczęła się wyraźnie wznosić, ale muszę przyznać, że noga „podawała” na tyle dobrze, że większość trasy mogłem spokojnie przejechać na dużym „blacie” z przodu. Właściwa zabawa zaczęła się dopiero w Harbutowicach, gdy zjechałem na południe z drogi 956.
Rozpoczynał się podjazd pod Sołtysi Dział. Zrazu wyglądał niepozornie. Filuternie mrugając promieniami słońca spomiędzy drzew, zdawał się kusić i zachęcać do jazdy. Ledwie kilkuprocentowe nachylenie nie budziło respektu. Minąłem kilkoro dzieci wracających ze szkoły, przejechałem obok ostatnich, samotnych domostw, a potem wokół mnie była już tylko mistyczna cisza świątyni przyrody. W tej ciszy można usłyszeć szum wiatru, szelest pierwszych spadających liści, śpiew ptaków, szmer górskich strumieni. Wymarzona sceneria dla samotnego rowerzysty, który pozostawiwszy za sobą łoskot cywilizacji, uparcie piął się w górę. Walka z samym sobą, z własnymi słabościami zaczęła się wtedy, gdy nachylenie zaczęło przekraczać 10%. Miałem ambicję pokonania całego podjazdu bez zatrzymywania się, a do szczytu było jeszcze daleko. Musiałem więc dobrze rozłożyć siły. Tymczasem licznik począł wskazywać coraz wyższe wartości. Jedenaście, dwanaście procent. Pomiędzy nimi krótkie, łatwiejsze fragmenty, czyli „tylko” 6 do 8%. Wiedziałem, że to jeszcze nie koniec, że prawdziwe wyzwanie jest ciągle przede mną. Na 250 metrów przed szczytem nachylenie wzrosło do 15% i tak już pozostało, dochodząc miejscami nawet do 16%. Początkowo było nieźle, ale z każdym przejechanym metrem czułem, że zasoby energii są coraz mniejsze. Teraz nawet gdybym chciał, nie mogłem się zatrzymać – trudno byłoby ponownie ruszyć pod górę. Wrzuciłem najmniejsze możliwe przełożenie i nie patrząc przed siebie, aby nie widzieć drogi, która cały czas stromo wznosiła się ku górze, parłem naprzód. Wolno mijał metr za metrem, ale każdy z nich przybliżał mnie do celu. Wskaźnik wysokości powoli dochodził do 600 metrów. Walka z podjazdem zbliżała się już do końca. Jeszcze tylko jeden zakręt i wyjechałem na szczyt. Udało się.
Pozwoliłem sobie na krótki postój. Czułem w nogach trudy podjazdu, a była to przecież ledwie połowa drogi. Drugie tyle miałem do domu, a trasa wcale nie była płaska. Zjadłem więc kolejne dwa, własnoręcznie upieczone batoniki energetyczne, popijając je wodą mineralną. Odpocząłem chwilę i ruszyłem w dół. Zjazd do Bieńkówki był szybki, ale nie szalony. Niewielka szerokość drogi nie pozwalała na większe ryzyko. Przy okazji mogłem stwierdzić, że ewentualny podjazd od tej strony jest o wiele łatwiejszy. Tylko w jednym miejscu nachylenie wynosiło 13%. W Bieńkówce skręciłem na wschód w stronę Stróży. Po wcześniejszych trudach niedane mi długo cieszyć się jazdą po płaskim. Wkrótce droga zaczęła piąć się w górę i choć nachylenia nie były ekstremalne, to jednak musiałem użyć nieco bardziej miękkich przełożeń niż zwykle. Po kilku kilometrach znalazłem się na prawie takiej samej wysokości, jak na Sołtysim Dziale. Jednak potem był już tylko długi zjazd do Stróży, na którym nareszcie mogłem się odprężyć.
W Stróżach skręciłem na północ w stronę Myślenic. Kiedyś musiałbym ryzykować życiem na ruchliwej i krętej „zakopiance”. Teraz poruszałem się po prostu po równoległej drodze, na której panował jedynie symboliczny ruch. Wkrótce dotarłem więc do Myślenic i skręciłem w stronę Dobczyc. Podjazd do wsi Borzęta zainicjował ostatnią, mocno pagórkowatą część trasy. Nie kontynuowałem jazdy do Dobczyc, ale na szczycie wzniesienia zjechałem z drogi 967 w stronę Wieliczki. W Gorzkowie skręciłem na zachód i dojechałem do Świątnik Górnych. Tam zafundowałem sobie króciutki postój i zjadłem ostatnie batoniki. Dochodziła piętnasta, ale do Krakowa było już naprawdę blisko, a i podjazdy nie były specjalnie wymagające, chociaż nie mogę powiedzieć, że pokonałem je bez wysiłku. Ostatnie wzniesienie czekało mnie na ulicy Sawiczewskich. Potem przejazd przez Kosocice i tuż przed 15:30 zameldowałem się w domu.
Wieczorem spojrzałem na południe. Zachodzące słońce pokrywało niebo pomarańczowo - czerwonym blaskiem. Na jego tle widziałem odległe góry. Gdzieś tam walczyłem dzisiaj z własnymi słabościami i pokonałem je. To było jednak zdecydowanie łatwiejsze od wyzwań, które stawia przed nami życie. Chciałbym kiedyś powtórzyć za św. Pawłem: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem…” /2Tm 4, 7/
Stamtąd przyjechałem, czyli ostatni fragment podjazdu na Sołtysi Dział…
Tu dotarłem…
Tamtędy wróciłem