Nie masz nic piękniejszego…
Spodziewając się pięknej pogody w pierwszy majowy weekend,
zaplanowałem sobie na dzisiaj nieco dłuższą przejażdżkę. Rano okazało się, że
piękna pogoda pozostała jedynie w sferze marzeń. Słońce nie było w stanie
przebić się przez grubą warstwę chmur, a temperatura przypominała raczej
początek kwietnia, a nie maja. No i jakże by inaczej – oczywiście wiało. Przez
krótki moment wahałem się, czy dzisiejsza wyprawa ma sens, ale nie po to
czekałem na długi weekend, aby teraz spędzić go wyłącznie w domowym pieleszach.
A więc… jadę! Mieszkam na południowym wschodzie Krakowa. Celem moich wycieczek
często więc stają właśnie te kierunki. Od czasu do czasu poruszam się także na
zachód. Najbardziej „zaniedbana” jest północ. Dzisiaj postanowiłem to zmienić.
Wyruszyłem o pół do jedenastej. Chcąc nie chcąc musiałem
przejechać przez całe miasto. Spodziewałem się, że ruch samochodowy będzie
mniejszy niż zazwyczaj, więc zamiast kombinować, od razu skierowałem się na
ulicę Wielicką. To był dobry pomysł, chociaż jeden z kierowców tradycyjnie
podniósł mi ciśnienie, poprzez bardzo indywidualne podejście do kwestii jednego
metra. Dzięki temu wydarzeniu, w prywatnym rankingu „niebezpiecznych”
rejestracji innych niż KR – wszakże w Krakowie mieszkam, więc jest ich
najwięcej – KBR wysunęło się na prowadzenie. Przejazd przez miasto był sprawny
i tylko okolice Plant nieco mnie spowolniły. Wkrótce jednak dotarłem do ulicy
Pachońskiego i mogłem odpalić asystenta podróży, czyli GPS’a, który od tej pory
miał pilnować zgodności wycieczki z planem.
Jechałem drogą numer 794. Do wysokości Korzkwi miałem luz, bo
jeśli nawet były jakieś wzniesienia, to pomijalnie małe. Potem zaczął się
podjazd, który z małymi przerwami trwał praktycznie, aż do miejscowości Skała.
Wiedząc, ile mam przejechać, tradycyjnie nie szarżowałem, lecz spokojnie piąłem
się w górę. Dojeżdżając do każdego zakrętu miałem nadzieję, że to już szczyt,
ale za nim widziałem kolejny podjazd, kończący się kolejnym zakrętem, itd. W międzyczasie
wyszło nawet słońce, zrobiło się całkiem przyjemnie, i tylko północno wschodni
wiatr przypominał, że jakoweś załamanie pogody się rychtuje. Przed południem
dotarłem do Skały, zatrzymałem się na chwilę na rynku, uszczupliłem zapas
bananów i ruszyłem dalej.
Na rynku w Skale można
zobaczyć Salomeę, która niesie akt lokacji miasta…
…za procesją podążają rycerze,
pątnicy, żebracy, a całość zwieńcza orzeł, co rozpościerając skrzydła, zrywa
się do lotu.
Kolejnym punktem programu miał być Miechów. Jeszcze nigdy nie
byłem tam na rowerze, więc dzisiaj miał być mój pierwszy raz. Tuż za Skałą
zjechałem na północ z drogi 773 i od tej pory poruszałem się wyłącznie mniej
ważnymi szlakami. Profil terenu był oczywiście tradycyjny, czyli góra, dół,
góra, dół, góra, dół. Mimo utrudnień w postaci wiatru, wcale nie czułem się
zmęczony, co traktowałem jako dobry znak na dalszą część jazdy. Poruszałem się
pośród pól uprawnych, przejeżdżałem przez wioski i wszędzie widziałem, jak
bardzo zmieniła się Polska przez ostatnie lata. Jako człowiek dobrze
pamiętający zatęchłe lata komuny, wciąż jestem zafascynowany tym widokiem. Za Cieplicami
dotarłem do drogi 783 i skręciłem na wchód. Do Miechowa miałem już tylko jakieś
8 kilometrów, po gładkiej, idealnej nawierzchni. I jeszcze tylko jeden, ale dość
solidny podjazd w okolicach Ligoty, jeszcze tylko chwila i zawitałem do
Miechowa. To była mniej więcej połowa drogi, więc zatrzymałem się na
kilkanaście minut, aby zrobić kilka zdjęć, a przede wszystkim uzupełnić
kalorie. Plecak stał się lżejszy o kolejnego banana, batonik i żel energetyczny.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, wokół niespiesznym rytmem toczyło się
życie. Czas odpoczynku szybko minął. Ostatni raz spojrzałem na miechowski rynek
i byłem gotowy do dalszej drogi.
Orzeł jest także
miechowskim rynku…
…a zwycięski Jezus Chrystus błogosławi miasto.
Nadal poruszałem się drogą 783. Za Miechowem ruch na niej był
bardziej niż umiarkowany. Z rzadka wyprzedzały mnie samochody, mogłem więc
odprężyć się i cieszyć jazdą. Profil trasy także nieco się zmienił. Pagórki
były łagodniejsze, co oznaczało łatwe podjazdy i równie delikatne zjazdy. I
tylko trochę przeszkadzał mi brak zakrętów. Lubię, gdy droga jest kręta, a tę
ktoś chyba wyznaczył za pomocą linijki. Wreszcie, po kilkunastu kilometrach,
minąłem tablicę z nazwą Racławice. W tym historycznym miejscu miałem zmienić
kierunek jazdy, a wraz z nim, kolejny raz miał się także zmienić profil trasy.
Skręciłem na południe i mniej więcej po kilometrze dojechałem do
wsi Janowiczki. Mijając jedną z wielu w tym rejonie mogił kosynierów, kątem oka
zauważyłem jasny kształt budynku, zagubionego pośród starych, rozłożystych
drzew. Natychmiast zawróciłem i zatrzymałem się przy parkowej bramie. Przede
mną, pod błękitnym sklepieniem nieba, otoczony gęstwiną wiosennej zieleni, stał
urokliwy, staropolski dwór. Miejsce to, choć leżące w samym centrum wioski,
sprawiało wrażenie opuszczonego i zaniedbanego. Trudno było oprzeć się wrażeniu,
że oto znalazłem się w scenografii żywcem wyciągniętej z powieści pełnej
tajemnic. Podszedłem do budynku. Pożółkłe firanki w oknach, kilka wybitych
szyb, łuszcząca się farba tylko potęgowały to wrażenie. Tablica przy wejściu
lakonicznie informowała o historii tego miejsca, kończąc informacją, że po wojnie
dobra Janowiczki zostały przejęte przez Skarb Państwa. Skarb Państwa, czyli fraza
„wytrych”, używana do określenia, że nikt nie chroni tego miejsca przed
zapomnieniem i zniszczeniem. A przecież to piękny, fascynujący zakątek. Azyl
ciszy i spokoju, bastion romantyzmu. Szkoda, że dotychczas nie znalazł nowego właściciela,
który byłby godny zamieszkać tutaj i ocalić ten dwór dla przyszłych pokoleń.
Żal było opuszczać to cudowne miejsce, ale przecież nieopodal czekało na mnie
jeszcze jedno spotkanie z historią. Nieopodal dworu znajduje się Kopiec
Kościuszki, a tuż obok niego monumentalny pomnik Wojciecha Bartosza Głowackiego,
który odsłonięto w dwusetną rocznicę Insurekcji Kościuszkowskiej. Ślad
przeszłości, jeden z tysięcy dowodów, że wolna Polska nie jest tworem
historycznego przypadku, ale sprawiedliwą nagrodą za przelewaną od wieków krew.
Dwór w Janowiczkach…
...czeka na swojego Pana…
…który tchnie życie w martwe oczodoły okien.
Wojciech Bartosz Głowacki – groźny i zwycięski.
Do domu miałem jeszcze prawie 50 kilometrów. Teren był oczywiście
mocno pagórkowaty, a droga kręta, czyli taka, jaką lubię najbardziej. W dodatku
sprzyjał mi wiatr, bo od Racławic wspomagał mnie, wiejąc w plecy. Jechałem
więc, to w górę, to w dół, raz w prawo, raz w lewo i pomimo pokonywania
kolejnych kilometrów, czułem się ciągle świeżo. Widocznie dobrze rozłożyłem
siły. Dojechałem do Proszowic, ale nie wjechałem do centrum, tylko skorzystałem
z obwodnicy i wjechałem na drogę numer 776. Spojrzałem na niebo, które nie było
już błękitne. Z północy zaczęły nadciągać chmury, a temperatura spadła. Do
małopolski nadchodziła właśnie zapowiadana zmiana pogody. Powoli zbliżałem się
do okolic znanych z innych rowerowych wycieczek. W końcu dojechałem do
Kocmyrzowa, skąd było już naprawdę blisko do Krakowa. Po kolejnych kilku
kilometrach pojawiłem się w Nowej Hucie i skręciłem na południe. Widziałem
przed sobą ciemne, burzowe chmury. Miałem nawet wrażenie, że nie zdążę przed
deszczem.
Porywy wiatru były coraz mocniejsze, a pierwsze
błyskawice rozświetliły popołudniowe niebo, gdy zsiadając pod domem z roweru,
spojrzałem w kierunku, z którego przyjechałem i pomyślałem, że nie masz nic
piękniejszego na świecie, ponad piękno mojego kraju, mojej Polski…