Kazimierza Wielka i Skalbmierz
Drugi dzień urlopu także zamierzałem częściowo poświęcić na
rowerową eskapadę. Miałem nawet opracowany dość szczegółowy plan, którego zręby
zrodziły się w mojej głowie, gdy niedawno odwiedzałem Racławice. Wpadłem
wówczas na pomysł, aby zawitać do pobliskiego Skalbmierza. Długość zaplanowanej
trasy przekraczała sto kilometrów, więc należycie się do niej przygotowałem.
Należycie, czyli oprócz bananów, zabrałem także batoniki energetyczne oraz,
celem przetestowania, żel energetyczny oraz tabletkę do bidonu firmy HIGH5.
Zabrałem także dodatkową butelkę wody mineralnej na czarną godziny i ruszyłem…
Według wszelkich prognoz, pogoda w Małopolsce miała być dobra.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po przejechaniu ledwie stu metrów, spadły na
mnie pierwsze krople deszczu. Zupełnie się nimi nie przejąłem, ale z każdą
chwilą było ich więcej. Jechałem na wschód, w stronę błękitnego nieba, więc
spodziewałem, że ucieknę przed deszczem, co mogło być jednak na tyle
utrudnione, że wiał silny, zachodni wiatr, który napędzał nad Kraków ciemne
chmury. Przejeżdżając przez Kokotów spojrzałem na niebo za sobą, aby ocenić
skalę zjawiska i zaraz tego pożałowałem. Nie zauważyłem, że rower zjeżdża do
prawej krawędzi drogi. W ostatniej chwili odwróciłem się, Przednie koło już
prawie dotykało krawężnika, a pedał właśnie go „szlifował”, wydając przy tym
stosowne dźwięki. Nie wiem jak, ale uratowałem się przed zaliczeniem gleby.
Zatrzymałem się, aby ocenić straty. Okazało się, że to nie pedał „szlifował”
krawężnik, lecz dokładnie odwrotnie. Cóż. Prawy pedał jest teraz odrobinę
lżejszy…
Po wspomnianej przygodzie nie patrzyłem za siebie, tylko jechałem
naprzód, cały czas rozważając, czy aby nie powinienem zmienić planów, bo deszcz
nie zamierzał przestać padać. Był jednak na tyle spokojny, że na razie
realizowałem plan. Tak było aż do Niepołomic. Tam zaczęło padać mocniej, ale
właśnie wjeżdżałem na Drogę Królewską, więc drzewa Puszczy Niepołomickiej
zabezpieczały mnie przed przemoczeniem. Dojeżdżając do Ispiny nadal
zastanawiałem się, czy to ma sens. Czekając na zielone światło przed mostem na
Wiśle, czułem, że staję się coraz bardziej mokry, a nic nie wskazuje na to,
żeby miało przestać padać. Cuda się jednak zdarzają. Przejechałem na drugi
brzeg, a tam nie było śladu deszczu! Odetchnąłem z ulgą.
W Nowym Brzesku skręciłem na wschód na drogę 79. W Hebdowie, w
którym onegdaj podczas jednej z wycieczek miałem okazję odwiedzić klimatyzowany
klasztor, skręciłem na północ. Zamierzałem dojechać do Kazimierzy Wielkiej.
Minąłem ostatnie małopolskie wioski i przed wsią Wojsławice wjechałem na terem
województwa świętokrzyskiego. Niestety, hasło „Polska w budowie” nie dotarło
wszędzie. Boczne drogi, którymi się poruszałem, w wielu miejscach przypominały
nie tyle późnego Gierka, ile wczesnego Gomółkę. Musiałem zwolnić, bo bruki
Paris-Roubaix to mały „pikuś” w porównaniu do niektórych odcinków. Jednak
wkrótce, pomimo trudności, dotarłem do najmniejszego miasta powiatowego w
Polsce, czyli do Kazimierzy Wielkiej. Tam zatrzymałem się na króciutki postój,
aby uszczuplić zapasy prowiantu oraz zrobić zdjęcie chyba jedynego zabytku,
czyli XIX-wiecznej baszty. Uczciwie powiem, że na pierwszy rzut oka, Kazimierza
Wielka nie powaliła mnie na kolana. Sprawia wrażenie źle zarządzanego,
zapomnianego, ubogiego miasta. Znam mniejsze miejscowości, które doskonale
radzą sobie w nowej rzeczywistości, które korzystając z unijnych dotacji,
zmieniły nie do poznania swoje oblicze. Tutaj panuje jakiś marazm, bezwład,
niemoc. Chyba przydałoby się zmienić władze miasta. To jednak moje, subiektywne
odczucie.
Bez żalu, dramatycznie dziurawą, zaniedbaną drogą, wyjechałem z
Kazimierzy Wielkiej. Zaraz potem nawierzchnia była już cywilizowana i mogłem
rozkoszować się jazdą. Do Skalbmierza nie miałem daleko, ale niestety musiałem
zmierzyć się z przeciwnym wiatrem. Za sobą miałem już ponad połowę trasy, a
nogi pamiętały jeszcze wczorajszą przejażdżkę, więc zacząłem odczuwać pierwsze
oznaki zmęczenia. W Skalbmierzu zatrzymałem się na chwilę na Placu Marii
Skłodowskiej-Curie. Miasteczko zrobiło na mnie lepsze wrażenie, niż wspomniana
wcześniej Kazimierza Wielka. Zadbane ulice i chodniki, wypielęgnowana zieleń, a
do pełni szczęścia brakowało jedynie działającej fontanny. Życie tutaj tętni
niespiesznym rytmem, czas jakby płynie wolniej, ludzie nigdzie się nie spieszą.
Nieco dłużej zatrzymałem się przy kościele parafialnym, gdzie znajduje się
między innymi pomnik poświęcony tragedii, jaka dokonała się w tym miejscu 70
lat temu. 5 sierpnia 1944 roku, niemiecko-ukraińskie oddziały zamordowały 64
mieszkańców miasta. To kolejne z wielu odwiedzonych przeze mnie miejsc, jedno z
tysięcy ogniw łańcucha tragicznej przeszłości mojej ojczyzny i świadectwo
bohaterstwa zwykłych ludzi. To dzięki nim mogę teraz każdego dnia podziwiać
wolną Polskę, mówić, myśleć, kochać po polsku. Dzisiaj zresztą jest szczególny
dzień na takie refleksje. Jedenaście lat temu odszedł do wieczności mój tato,
który podczas wojny był żołnierzem Armii Krajowej.
Nadszedł czas na powrót. Ze Skalbmierza pojechałem na południe. Od
razu zaczęły się pagórki. Góra, dół, góra, dół. Brakowało już energii na
dynamiczną, agresywną jazdę. Najmniejsza zębatka z tyłu coraz częściej była w
użyciu. Granicę Małopolski przekroczyłem przed wsią Czuszów. Musiałem dobrze
rozłożyć siły, bo chociaż do końca zaplanowanej trasy pozostało już tylko około
30 km, to trasa nie kończyła się pod domem, tylko na rogatkach Krakowa. To po
pierwsze. A po drugie, jechałem cały czas pod wiatr. Było jeszcze i po trzecie,
czyli permanentnie pagórkowaty profil trasy. W spokojnym tempie dotarłem do
Proszowic i skierowałem się w stronę Kocmyrzowa, który jest położony nieco
wyżej niż Proszowice. To oznaczało kolejne, ale na szczęście ostatnie tego
dnia, przewyższenia. Z Kocmyrzowa miałem już w zasadzie jeden długi zjazd w
kierunku Nowej Huty.
W Krakowie trafiłem do godziny szczytu. Do domu
wracałem przez Mogiłę, Most Wandy i Rybitwy. Prawie cały czas jechałem środkiem
jezdni, omijając stojące w korku samochody. Do domu dotarłem dopiero przed
szesnastą. Pijąc tradycyjną szklankę zimnej Pepsi-Coli (kiedyś była to
Coca-Cola), pomyślałem, że profesjonalni kolarze są nadludźmi. W jaki sposób
dają radę przejechać 21 ponad stukilometrowych etapów wyścigu, jeśli ja, jadąc
w miarę spokojnie, swoim tempem, nie wspinając się ani na L’Angliru, ani na
Alpe d’Huez, po dwóch dniach i przejechaniu ledwie 238 km, nie wyobrażam sobie,
aby kolejnego dnia zaliczyć podobną trasę? Panowie kolarze – chapeau bas!
Baszta w Kazimierzy Wielkiej
Kościół parafialny w Skalbmierzu
Pomnik poświęcony skalbmierskiej tragedii sprzed 70 lat