Pobiwszy rekord długości rozmowy telefonicznej od 23:45 do 4:58, obawiałem się, że dzisiejsza wycieczka będzie mieć wyjątkowo spokojny charakter. Sądziłem, że popołudniu pojawią się pierwsze szczypty piasku pod powiekami, co skutecznie zniechęci mnie do dłuższej eskapady. Dodatkowo miałem dziwne wrażenie zawieszenia pomiędzy jawą i snem, co oprócz bujania w obłokach było zapewne spowodowane faktem raczej krótkiego snu, gwałtownie przerwanego przez kościelnego organistę, który o ósmej rano zaczął propagować swój wątpliwy talent za pośrednictwem głośnika megafonem zwanego. Dźwięki owe obudziłyby umarłego i mogłyby zwiększyć odsetek zmartwychwstań, gdyby organista zamienił kościół na cmentarną kaplicę. Niestety z niejasnych pobudek, gdzie słowo „pobudka” ma istotne znaczenie, organista na pomysł taki nie wpadł i co tydzień funduje nam – mieszkańcom, poranki z cyklu „Muzyczne fascynacje Pinokia czyli nierozerwalny związek drewna i ucha”. Wczesnym popołudniem chwyciłem się ostatniej deski ratunku a raczej dwóch ostatnich desek ratunku w postaci kaw, potocznie zwanych siekierami, które oprócz podniesienia ciśnienia (proszę nic nie mówić mojemu lekarzowi) skutecznie wypłukały wszystkie ziarenka piasku spod powiek. Pełen energii rzuciłem więc sam sobie hasło: Korzkiew.
Korzkiew to mała podkrakowska wieś, odległa od Krakowa około 12 km na północ. Znajduje się w niej siedemnastowieczny kościółek oraz zamek, którego historia sięga wieku czternastego. Trasa wydawała się idealna na dzisiejszy upalny dzień. Nie za długa, nie za krótka a przede wszystkim wpisywała się w mój pomysł odwiedzania małopolskich zamków.
Pomysł więc był i oczywiście był też jeden problem. Korzkiew leży na północ od Krakowa a ja mieszkam na południowo-wschodnim jego krańcu. Musiałem zatem przejechać przez całe miasto – a dzisiaj jest niedziela… Co to oznacza? Ano mniej więcej to, że w ramach mody na zdrowy tryb życia, w ramach mody na pedałowanie – i bynajmniej nie mam na myśli parad równości – ścieżki rowerowe, chodniki i ulice są pełne rodzin, rekreacyjnie podążających ku zdrowemu jutru. Trudno więc było liczyć, że szybko znajdę się po drugiej stronie miasta. Aby nie umrzeć z nudów, obserwowałem więc wspomniane grupy cyklistów.
Schemat jest mniej więcej jednakowy. Na samym przedzie głowa rodziny jedzie ;). Głowa rodziny, czyli pan i władca albo, jak kto woli, mąż i ojciec. W większości przypadków, lider grupy wygląda niczym Lis Pustyni - feldmarszałek Rommel w swym dowódczym czołgu. To on kieruje grupą, wskazuje cele, wyznacza kierunki natarcia, nadaje odpowiedni rytm. Za feldmarszałkiem w pokornym szyku jadą jego dzieci począwszy od najstarszego do najmłodszego. Kolumnę wojsk zamyka jednoosobowy oddział zaopatrzenia w postaci żony feldmarszałka, pełniącej zarazem odpowiedzialną funkcję pierwszego ogniska oporu w przypadku – uchowaj Boże – kolizji z katamaranem, czyli w żargonie motocyklistów, samochodem.
Zauważyłem, że charakter wspomnianych procesji można podzielić na trzy rodzaje. Dobrowolne, przymusowe oraz mieszane. Dobrowolne to te, gdzie na twarzach wszystkich członków grupy maluje się radość. Przymusowe to takie, gdzie tylko lider jest uśmiechnięty a cała reszta wygląda tak, jakby zmierzała w stronę hadesu. Grupa mieszana to połączenie radości niektórych jej członków z cierpieniem pozostałych.
Socjologiczno filozoficzne obserwacje zakończyłem na ulicy Łokietka, która wyprowadziła mnie z Krakowa na północ. Początkowo droga była mało interesująca. Ciekawie zaczęło się robić dopiero w okolicach Giebułtowa. Droga zaczęła przypominać kolejkę górską, wijąc się raz w lewo a raz w prawo, wznosząc się lub opadając gwałtownie o kilkadziesiąt metrów. W Giebułtowie zatrzymałem się na chwilę, aby uwiecznić na fotografii piękny późnorenesansowy kościół św. Idziego, zbudowany na początku XVII wieku.
Niedługo później dotarłem do wsi Korzkiew. Tutaj czekały na mnie dwa cele. Pierwszym był siedemnastowieczny kościół pod wezwaniem Narodzenia św. Jana Chrzciciela. Jak to dawniej bywało, kościół nie został wybudowany w dolinie, lecz na górze, przybliżając śmiertelnikom drogę do nieba, tudzież pokazując niezmierzony majestat Boga. A wierzcie mi, że góra jest solidna! Droga wiodąca na szczyt jest wąska i pokryta kostką brukową. Po obu jej stronach rosną drzewa a sceneria przywodzi na myśl Golgotę. Zamiast chodnika są schody, co od razu wzbudziło moje podejrzenie, że podjazd do łatwych należeć nie będzie a porównanie z Golgotą może okazać się nad wyraz trafne. Poprzednio ekscytowałem się podjazdem do krakowskiego zamku w Przegorzałach, zachwycając się 13-to procentowym nachyleniem. Tymczasem ów podjazd okazał się ledwie skromnym pagórkiem w porównaniu z drogą wiodącą do korzkiewskiego kościółka. Tuż przed samym szczytem czekało na mnie 20-to procentowe nachylenie, które daje wrażenie, że jeśli odchylisz się do tyłu, to razem z całym majdanem (czyt. rowerem) polecisz w dół, polerując przy okazji kostkę brukową. Pochyliłem się przeto do przodu i naciskając mocno na pedały obserwowałem z niepokojem wędrówkę mojego tętna ku granicy mroczków przed oczami i zapewniam, że nie chodzi mi o serial „M jak miłość”. Wentylując olbrzymie objętości czystego wiejskiego powietrza dotarłem jednak na szczyt, gdzie urządziłem sobie krótką acz zupełnie zrozumiałą w tych warunkach przerwę w podróży. Patrząc na kościół zauważyłem, że nie dotarły tutaj dotacje z Unii Europejskiej, ani żadna archidiecezjalna pomoc a na składki z tacy chyba nie ma co liczyć, bo wieś na majętną nie wygląda. A szkoda, bo przydałoby się wyremontować owo magiczne miejsce, w którym czas się zatrzymał, a jego spokój zdaje się przenikać do duszy zabłąkanych tutaj wędrowców. Nucąc pod nosem „nic, nie musisz mówić nic”, ściągnąłem swoją głowę i myśli sponad chmur, popatrzyłem jeszcze raz na milczące świadectwo wiary minionych pokoleń, wsiadłem na rower i dzięki zjawisku tarcia pomiędzy klockami hamulcowymi a tarczami, bezpiecznie zjechałem ze wzgórza.
Drugim celem był zamek, do którego podjazd był nad wyraz łagodny. Leśny dukt nagle skończył się i przed oczami pojawiła się zwarta budowla. W Wikipedii przeczytałem, że historia zamku sięga wieku XIV a sam zamek wielokrotnie zmieniał właścicieli. Obecnie trwają prace konserwacyjne i rekonstrukcyjne. W zamku mieści się hotel a unoszący się zapach strawy sugerował, że przebywający tam goście nie narzekają na głód. Zaiste nie masz większej tortury nad zapach jadła, gdy brzuch pusty. Zrobiłem szybko kilka zdjęć i czym prędzej popędziłem przez las rozpoczynając drogę powrotną.
Do Krakowa dojechałem od strony ulicy Pachońskiego. A że wieczór był ciepły i przyjemny a sam miałem o czym rozmyślać, nie wróciłem od razu do domu lecz nieco okrężną drogą pojechałem do Rząski, potem do Balic, skręciłem w ulicę Olszanicką i jadąc przez Wolę Justowską dotarłem na Salwator. Jeszcze Bulwary Wiślane, rzut oka i obiektywu na zachód słońca i spokojny, nieco nudny bo rutynowy powrót. Przyjechałem w dobrym momencie. Kilkanaście minut wcześniej, wspomniany na początku organista, skończył ostatni tego dnia „koncert”…
(Kościół w Giebułtowie)
(Kościół w Korzkwi - miejsce, gdzie zatrzymał się czas)
(Widok z dziedzińca na zamkową wieżę)
(Wjazd na zamek - niestety pod słońce)
(Powoli kończy się kolejny dzień)