Fajnie mi się jeździło. Puszcza Niepołomicka była pusta, chłodna i
cicha. Sam na sam ze światem i sam na sam z Bogiem. Uwielbiam takie chwile.
Dzisiaj jednak bardzo często wracałem myślami do dnia wczorajszego i do
absolutnie wspaniałego koncertu Raya Wilsona. I chociaż to blog rowerowy, to
pozwolę sobie nie napisać już niczego na temat dzisiejszej trasy, bo ona była
jedynie scenografią teatru wciąż żywych wspomnień sprzed kilkunastu godzin.
To był niesamowity wieczór…
Od dawna czekałem na koncert Raya Wilsona w Krakowie. To
przecież mój ulubiony wokalista, obdarzony niezwykłym głosem i doceniany przez
nielicznych. Szkoda, bo jest to artysta, który nie potrzebuje na scenie żadnych
„polepszaczy”, brzmiąc dokładnie tak jak w studio. Owa niszowość ma jednak tę
pozytywną stronę, że koncerty Raya są kameralne, scena znajduje się tuż przed
publicznością, a ta ostatnia należy z reguły do tych tak zwanych „wyrobionych”
i dobrze wiedzących, po co przyszli. To nie zawsze się sprawdza, ale o tym za
chwilę.
Jako niepoprawnie punktualny człowiek, w dodatku z wizją
walki o zajęcie jak najlepszej pozycji wyjściowej w biegu pod scenę, zmusiłem
rodzinę do pojawienia się w „Manghha” na godzinę przed koncertem. Był już spory
tłumek, ale uznałem, że mamy duże szanse w walce o tytuł „best place”. Istotnie
tak właśnie się stało i bez żadnego problemu zajęliśmy miejsce tuż przed sceną.
Inni byli mniej nerwowi ode mnie i pomyśleli, że skoro koncert rozpoczyna się o
20:00, to spokojnie mogę przyjść o 19:59 i też zdążą.
Koncert rozpoczął się z niewielkim opóźnieniem. Widok dwustu
kilkudziesięcioosobowej publiczności początkowo napawał mnie optymizmem.
Początkowo, czyli przed koncertem. Głównie dlatego, iż z radością zauważyłem,
że nie wpływam znacząco na średnią wieku. Potem się rozczarowałem – zimna i sztywna
jak zwłoki pechowego badacza Antarktydy. Toż nawet królowie spoczywający na
nieodległym wawelskim wzgórzu mają w sobie więcej życia. Ożywiała się tylko
wówczas, gdy rozpoznawała dźwięki przebojów Genesis. Niektórzy potrafili
wówczas wydobyć z siebie fragmenty tekstu. A potem znów włączali tryb
hibernacji. Nie oszukujmy się. Większość przyszła nie na „Raya”, ale na
„Genesis”. Szkoda, bo – z całym szacunkiem dla Genesis – nie Ray Wilson
powinien być dumny, że śpiewał z kumplami Petera Gabriela i Phila Collinsa, ale
to właśnie muzycy Genesis powinni się cieszyć, że przez krótki czas gościli u
siebie taki „głos”. Nie chcę się chwalić, ale chyba tylko my (Monika, Weronika
i ja) znaliśmy większość „perełek” muzycznych, które zabrzmiały podczas ponad
dwugodzinnego koncertu. Były więc „They Never Should Have Sent You Roses”,
„Amen to That” i utrzymana w klimacie „Pink Floyd” kompozycja „Makes Me Think
of Home”. A skoro już mowa o Floydach”, to nie mogło zabraknąć „High Hopes”.
Zabrzmiały nastrojowe i akustyczne „Old Book On The Shelf” i napisana dla
przyjaciela, który nie poradził sobie z trudami życia - „Song For A Friend”.
Było też trochę nieco starszych piosenek, np. „Take It Slow”, „Easier That Way”
i „Propaganda Man”. W trakcie tego ostatniego kawałka gitarzysta zapodał taką
solówkę, że nawet wspomniana wcześniej nieruchawa publiczność szukała z
wrażenia swoich szczęk (zaiste, niektórzy posiadali sztuczne) na podłodze.
Artysta nie zapomniał także o swojej przygodzie z zespołem Sitltskin,
wkraczając w klimaty nieco mocniejszego brzmienia, np. w utworze „American
Beauty”.
Wszystko co dobre szybko się kończy. Nawet nie zauważyłem,
kiedy minęły ponad dwie godziny. Jednak na koniec czekała na nas niespodzianka,
nie do pomyślenia na koncertach, które gromadzą wielotysięczne tłumy. Ray
Wilson przyszedł nie tylko podpisywać płyty, ale także robić sobie wspólne
zdjęcia, z czego – jak widać – skorzystaliśmy.
Koncert był absolutnie rewelacyjny. Wspólnie z muzykami Ray
Wilson zabrał nas do zupełnie innego muzycznego świata, niż ten, którego
rzygowiny komercji, sztuczne produkty komputerowych aplikacji, obsrane
zmanipulowanym fałszem wokalu i szumnie zwane przebojami, wylewają się ze
słuchawek podłączonych do smartfonów. Świat Raya Wilsona jest zupełnie inny –
prawdziwy, naturalny, czysty i subtelny. Tak, to był niesamowity wieczór…
Wspomnę jeszcze o epizodzie. Pewien fotograf, człowiek
o wyglądzie Petera Pettigrew – fani Harrego Pottera wiedzą, o kim mówię – był
wyjątkowo namolny. Panoszył się tuż przy scenie, rozpychając, nadeptując,
trącając. Właził wszędzie z tym swoim wielkim obiektywem, rozpraszając
wszystkich dookoła. Krótko mówiąc, był równie upier*****, co jego potterowski
odpowiednik. Po głowie zaczynały mi chodzić różne, zdecydowanie mało
chrześcijańskie pomysły, jak pozbyć się natręta, ale na szczęście Ray Wilson
też miał go dość i powiedziawszy do mikrofonu kilka słów, wysłał gościa do
kąta. Ludzie, jaka to była ulga! ;)
Ray Wilson
Ja, Ray i Monika