Oblicza nieskalane myślą
Chyba kupię sobie kamerkę sportową. I wcale nie chodzi o to, że
kocham gadżety, a taka kamerka to w końcu niezły bajer. Nie chodzi też o to, że
zamierzam dokumentować swoje ekscytujące wyprawy, bo umówmy się, że jeśli
gapienie się przez dwie, trzy, cztery godziny na zawodowy peleton może być
powodem ukradkowego ziewania, to obejrzenie wyczynów amatora, który w porywach
osiąga prędkości rzędu 60-75% tego, co lekko czyni profesjonalista, będzie
przekraczało możliwości psychiki przeciętnego widza. Powodem, dla którego
rozważam zakup kamery jest dokumentowanie „wyczynów” idiotów. Tak, tak,
doskonale wiem, że jako chrześcijanin, daleki powinienem być od jakichkolwiek
osądów i taki też staram się być na co dzień, ale – Panie Boże przebacz –
trudno mi znaleźć inne cenzuralne słowo, które może skutecznie i nieobraźliwie podsumować
stan umysłu niektórych uczestników ruchu drogowego.
Jakiś czas temu przestałem się denerwować na drodze i stałem się
bardzo grzeczny. Od dawna moje usta nie skalały się powszechnie używanym „warczącym”
słowem, jako reakcji na zachowanie
kierowców. Onegdaj potrafiłem w nerwach puścić taką wiązankę, że… ech… lepiej
nie mówić. Zacząłem uprzejmością reagować na każdy rodzaj agresji i okazało
się, że przynosi to niesamowite skutki. Atakujący nie spodziewa się, że na jego
prostacki słowotok, ktoś może zareagować spokojnie i kulturalnie, okazując wręcz
biblijną miłość bliźniego. Wszak każdy może mieć gorszy dzień, w którym nic się
nie układa i cały świat zdaje się być przeciwko nam. Zauważyłem też, że zmiana mojego
nastawienia w stosunku do „nerwowych bardziej” sprawiła, że odniosłem wrażenie,
iż w rzeczywistości nie jest tak źle i kierowcy w zdecydowanej większości przypadków
zachowują się wobec mnie uprzejmie. Jeśli więc jest tak dobrze, to skąd się
wziął pomysł z kamerką? Wszystko przez trzy czarne owce w wybielonym przeze
mnie świecie kierowców. Jakkolwiek owca jest rodzaju żeńskiego, to mam na myśli
wyłącznie mężczyzn.
Pierwsza z tych owiec, a więc pierwszy „myślący inaczej”, poruszał
się srebrnym nissanem i wyprzedził mnie był na ulicy Kosocickiej. Wszystko
byłoby fajnie, gdyby zachował choć pół metra odstępu. Gdzie tam! Prawie otarł
się ode mnie. Ciśnienie gwałtownie mi wzrosło, poderwałem rękę ku górze i
zawołałem: „proponuję jeszcze bliżej”! Fakt, może nie powinienem, ale naprawdę
się przestraszyłem. A co zrobił kierowca? Zwolnił do 15 km/h, zmuszając mnie do
hamowania, potem przyspieszył, znów zwolnił i tak kilka razy. Na szczęście
kilkadziesiąt metrów dalej skręcałem, więc problem sam się rozwiązał.
Drugi „przypadek medyczny” spotkałem na ulicy Krzemienieckiej i
prawdę mówiąc mogło to być moje ostatnie spotkanie w życiu, ale mój Bóg jak
zwykle czuwał nade mną. Poruszałem się dość szybko, naprzeciwko mnie jechała
śmieciarka, miejsca do wyprzedzania w zasadzie nie było. Nagle usłyszałem za
sobą odgłos szybko nadjeżdżającego samochodu. Zza wzniesienia wypadł czarny
volkswagen, minął mnie w odległości góra pół metra, prawie zderzył się ze
śmieciarką i zniknął w oddali. Jechał przynajmniej 80-90 km/h. Podmuch sprawił,
że prawie wylądowałem w rowie.
Trzecie spotkanie bliskiego stopnia miało miejsce w Wieliczce na
ulicy Piłsudskiego, a jego bohaterem był kierowca granatowego forda transita.
Jak wiadomo, rowerzysta ma prawo wyprzedzania samochodów z prawej strony, gdy
te stoją lub wolno się poruszają. Skorzystałem z tego prawa, wyprzedzając kilka
samochodów, w tym także wzmiankowanego forda. Co się stało potem? Otóż gdy mnie
dogonił, zajechał mi drogę i zatrzymał się, bo był korek. Pomyślałem, że w
takim razie wyprzedzę go z lewej strony – w końcu zostawił mi jedną trzecią
szerokości pasa do dyspozycji. Ależ skąd! Gdy tylko skumał me zamiary, skręcił
na sam środek drogi tak, że wystawał nawet na przeciwny pas ruchu. Uśmiechnąłem
się, a nawet pomachałem mu dłonią i zjechałem do prawej krawędzi. Co wtedy
zrobił „wesoły” kierowca? Oczywiście, macie rację – zjechał do samego
krawężnika. Nie zamierzałem kopać się z koniem, więc tylko chwilę się
pobawiłem, skręcając to w prawo, to w lewo, zmuszając biedaka do testowania
wytrzymałości fordowskiego układu kierowniczego i zapewniając jadącym za nami
kierowcom niezły ubaw.
Szkoda, że nie zapamiętałem numerów rejestracyjnych tych
samochodów. O ile ostatni przypadek można jeszcze uznać za śmieszny, to dwa
pierwsze mogły się skończyć tragicznie. Ja miałem szczęście, którego innym może przecież kiedyś zabraknąć.
Dzisiejszej trasy nie opiszę. W porównaniu z tym, co napisałem
powyżej, była nieciekawa.
Już wiecie, skąd wziął się pomysł zakupu kamerki. Czy go
zrealizuję? Tego jeszcze nie wiem…