Z małymi przygodami
Nadal czułem w nogach echo sobotniej wyprawy, więc pomyślałem, że
korona z głowy mi nie spadnie, jeśli tym razem zawitam w świecie płaskich
krajobrazów. To oczywiście od razu ustawiło plan wyjazdu, bo jeśli ma być
płasko, to musi być Puszcza Niepołomicka lub ogólnie kierunek lekko północno –
wschodni. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, zamierzałem najpierw przemknąć przez
Kosocice i Wieliczkę, aby dodać jakieś skromne przewyższenia do portfolio
kolarza amatora.
Widok błękitnego nieba był tak przekonujący, że nie traciłem czasu
na sprawdzanie prognozy pogody. Po prostu szybko się zebrałem i ruszyłem przed
siebie. Wiatr wiał z południa, więc przez większość trasy ani nie pomagał, ani
nie przeszkadzał. Cieszyłem się jazdą, która zdawała się być wyjątkowo
odprężająca, bo brak sensownych wzniesień sprawiał, że wystarczyło jedynie
pedałować, a rower sam jechał, zaś głowa miała mnóstwo wolnego czasu, aby uciec
do wewnętrznego świata myśli. Czasem musiałem „wrócić” do rzeczywistości, na
przykład wtedy, gdy kilkadziesiąt metrów pokonywałem „z buta”, bo dzielni budowniczowie
mostka (most to zbyt duże słowo) nad strumyczkiem pomiędzy Węgrzcami Wielkimi a
Grabiami „zapomnieli” poinformować kierowców, że droga jest zamknięta. Ten mały
incydent nie popsuł mojego nastroju i nadal mknąłem przed siebie. Trochę gorzej
było za Puszczą Niepołomicką, gdy skręciłem na południe i przez osiem
kilometrów usiłowałem polubić przeciwny wiatr, co zasadniczo się udało, bo
rzadko stosowany przez mnie dolny chwyt, zmniejszył opory powietrza o
odczuwalną wartość.
W Proszówkach skręciłem na zachód i dopiero wówczas ujrzałem, że
niebo przede mną wcale nie jest błękitne, tylko szare i ciemno szare. Pierwsze
krople deszczu dopadły mnie przez Staniątkami, gdy do celu pozostawało ledwie
kilkanaście kilometrów. Opady nie były intensywne i nawet znalazłem czas, aby
zatrzymać się na chwilę w Zakrzowie, aby zrobić zdjęcie starego i wymagającego
remontu domu, obok którego przejeżdżałem już setki razy, ale nigdy nie
zwróciłem na niego uwagi. Przerwa trwała ledwie chwilkę i wkrótce znów
podążałem w stronę Krakowa zraszany skromnym, acz denerwującym deszczem. I właśnie
wtedy, gdy jechałem po ciemnej i mokrej jezdni, poczułem, że na coś wjechałem,
a potem usłyszałem jakże charakterystyczny, zsynchronizowany z obrotem koła,
dźwięk: pssst, pssst, pssst… Złapałem pierwszą gumę od czasu wymiany kół na
karbonowe. Klejenie łatki w deszczu jest średnio dobrym pomysłem, a i wymiana
całej dętki w tych warunkach raczej nie była moim marzeniem. Jednak kilkaset
metrów dalej był zajazd, który zapełnia się klientami jedynie z okazji ślubów,
chrzcin, pierwszych komunii i styp. Dzisiaj akurat nikt nie umarł, więc stał
praktycznie pusty. Pomyślałem, że spróbuję właśnie tam się dotoczyć i naprawić
dętkę. Jak pomyślałem, tak uczyniłem i miałem chyba najlepsze w historii plenerowe
warunki serwisowe, czyli krzesełko, stolik, a przede wszystkim dach nad głową.
No i kucharza, z którym chwilę pogawędziłem.
Deszcz przestał padać, ale ostatnie dziesięć kilometrów jechałem
po mokrej i pełnej kałuż drodze. Widocznie musiało wcześnie nieźle lać. Dość
szybko byłem cały mokry, zwłaszcza w miejscu, do którego rzadko dociera słońce,
w przeciwieństwie do prysznica spod tylnego koła, który nadspodziewanie łatwo
znajduje właściwą drogę. Przy okazji mogłem sprawdzić, jak hamują karbonowe koła
w deszczu. No i właśnie nie jestem pewien, czy słowo „hamują” jest tutaj
właściwe. Lepiej byłoby powiedzieć „spowalniają”. No dobra, trochę
przesadziłem, ale różnica jest jednak mocno wyczuwalna.
Podsumowując. Rower do mycia, ciuchy do prania, a właściciel
jednego i drugiego do wanny. Czyli po prostu było fajnie!
Tajemniczy dom w Zakrzowie.