Porąbka Iwkowska
Coraz chłodniejsze poranki i wieczory, częstsze deszcze,
mocniejszy wiatr, no i kończąca się jutro Vuelta a Espana przypominają, że
najlepsze dni dla roweru na tej szerokości geograficznej mamy już poza sobą. Ja
oczywiście jeżdżę przez cały rok, ale najbardziej lubię czas ciepła i pięknej
pogody, który właśnie dobiega końca. Tymczasem w mojej osobistej bazie danych
niezrealizowanych marzeń rowerowych, czyli tras, które chciałbym pokonać, jest
sporo pozycji (poprawność zawodowa nakazywałaby powiedzieć: rekordów) i ciągle
przybywają nowe. Wszystkie charakteryzują się przynajmniej jedną z dwóch cech:
leżą daleko od Krakowa lub są trudniejsze niż zwykle. Wczoraj wpadłem na
pomysł, że zaliczenie choćby jednej z tych tras będzie fajnym akcentem na
zakończenie zasadniczej części sezonu.
Porąbka Iwkowska to niczym nie wyróżniająca się wieś w Małopolsce,
no może poza tym, że leży nieopodal Jeziora Rożnowskiego i zdecydowanie bliżej
Nowego Sącza niż Krakowa. Trasa tam i z powrotem miała liczyć nieco ponad 140
kilometrów, czyli spokojnie leżeć w zasięgu moich możliwości. W czym więc tkwi
przysłowiowy haczyk? Ano w tym, że droga doń jest kwintesencją rowerowego
klimatu Małopolski: łatwiej spotkać tutaj UFO niż płaski odcinek drogi. Jednak zawsze
podkreślam, że warto się poświęcić, bo w zamian otrzymujemy niepowtarzalne
widoki, a na sam koniec czujemy satysfakcję, że się udało.
Najłatwiejszy był początek, który potraktowałem jako rozgrzewkę.
Liczył sobie jakieś 40 kilometrów i zakończył się we wsi Ubrzeź. To tam zaczął
się pierwszy konkretny podjazd, czyli zgodnie z zasadą Alfreda Hitchcocka było
to trzęsienie ziemi, a potem napięcie ciągle rosło. Góra, dół, góra, dół i tak
cały czas. A to wszystko w cudownych krajobrazach, pośród zielonych wzgórz, na
których widziałem już pierwsze złote ślady nadchodzącej jesieni. Na 64-tym
kilometrze znalazłem się w okolicy wsi Rajbrot, którą odwiedziłem rok temu, a
która w czasach mojej młodości była celem rajdów harcerskich. Dzisiaj minąłem
ją i pojechałem dalej. Kolejny podjazd, a potem nareszcie zjazd, długi zjazd do
symbolicznego celu wyprawy, czyli tytułowej Porąbki Iwkowskiej. To był „point
of no return”, bo właśnie tam przekroczyłem połowę dystansu. Od tej pory
kilometry uciekały jakby szybciej, choć droga wcale nie była łatwiejsza.
Powiedziałbym nawet, że było trudniej, bo nie oszczędzając się wcześniej na
podjazdach, czułem już pierwsze oznaki zbliżającego się zmęczenia. I znowu
podjazd, ale za to jaka nagroda – długi i kręty zjazd do Tymowej. Potem bez
zmian, czyli to w górę, to w dół. Zero nudy. Dotarłem do Nowego Wiśnicza. To
był już prawie setny kilometr, a więc byłem już zdecydowanie bliżej niż dalej
domu, co wcale nie oznacza, że było łatwiej. Musiałem zaliczyć niezliczoną
liczbę „ząbków”, zanim dotarłem do Stradomki, która zakończyła najtrudniejszą
część trasy. Po dziesięciu kilometrach dojechałem do drogi numer 94 i skręciłem
na zachód. Od „mety” dzieliło mnie tylko dwadzieścia kilka kilometrów i jakieś
sześć wzniesień.
Nie ukrywam, że zatrzymując się przed domem byłem zmęczony. Nawet
nie samą trasą, ale faktem, że sobota była wyjątkowo ciepłym dniem. Mimo to
czułem wspomnianą wcześniej satysfakcję, że się udało. Przecież z różnych
powodów wciąż odkładałem tę wyprawę na później.
Zjazd do Porąbki Iwkowskiej.
Koniec podjazdu za Lipnicą Murowaną.