Mój nowy rekordowy dystans (203,47 km)
Największą trudnością podczas planowania trasy z Krakowa do
Strzelec Opolskich jest znalezienie sensownego przejazdu przez Górny Śląsk. To
przecież najbardziej zurbanizowany, najbardziej uprzemysłowiony i opleciony
największą liczbą dróg rejon Polski. Sęk w tym, że ja szukam ciszy, subtelnych
krajobrazów, spokojnych miejsc, a przejazd na „krechę” przez Katowice i okolice
raczej nie spełnia tych kryteriów. Musiałem znaleźć jakąś alternatywę, co w
praktyce oznaczało wybór pomiędzy trasą leżącą na północ lub na południe od
stolicy Górnego Śląska. Trasa „południowa” wydawała się bardziej atrakcyjna, a
jej jedyną wadą był fakt, że podążałem nią rok temu. Trasa „północna” też była
mi znana, ale nie wzbudzała ekscytacji. Postanowiłem zatem jeszcze raz wybrać
drogi leżące na południe od autostrady A4, ale zmodyfikować plan w taki sposób,
aby poznać nowe miejsca. Projekt przewidywał, że powinienem pokonać 178 km, co
byłoby moim nowym rekordem dziennego dystansu.
Plan trasy miałem więc gotowy i musiałem tylko zdecydować się, czy
jadę w piątek, czy w sobotę. Piątek miał być umiarkowanie ciepły, raczej pochmurny,
a zachodni, czyli przeciwny wiatr miał mieć prędkość 6 do 10 m/s. Na sobotę
zapowiadano burze, miało być cieplej, a wiatr miał mi sprzyjać, czyli wiać ze
wschodu. Meteorologia ma jednak to do siebie, że pomimo tysięcy lat rozwoju
cywilizacji, określenie prognozy pogody na więcej niż dwa dni do przodu, wciąż
bardziej przypomina wróżenie niż naukę. A zatem, wbrew logice i zdrowemu
rozsądkowi postanowiłem, że jadę w piątek.
Wyruszyłem około 7:30. Byłem wyspany i wypoczęty, a to pierwszy
warunek sukcesu. Byłem także odpowiednio odżywiony, bo planując tę wyprawę, już
trzy dni wcześniej raczyłem się odpowiednimi dawkami węglowodanów. To
drugi warunek sukcesu. Trzecim był fakt, że przez ostatni tydzień zaliczyłem
tylko jedną, niespecjalnie trudną trasę, więc odczuwałem głód roweru. Zacząłem
bardzo spokojnie, traktując pierwsze kilometry jako rozgrzewkę. Przejechałem
przez dopiero co obudzony do życia Kraków, dotarłem na Salwator i wkrótce wjechałem
na ścieżkę rowerową biegnącą po wałach wiślanych. Dojechałem do ulicy
Mirowskiej, w Piekarach skręciłem w stronę Liszek, gdzie dotarłem do drogi 780.
Tam pożegnałem podkrakowskie okolice i poruszając się cały czas na zachód,
zmierzałem do celu. Nie jechałem zbyt szybko. Po pierwsze, oszczędzałem siły.
Po drugie, wiatr utrudniał nieco jazdę. Jednak najważniejsze było to, że dość niska
temperatura sprawiała, iż organizm nie tracił sił na chłodzenie i 100% mocy
szło w „napęd”. Dbałem tylko o regularne picie i odżywanie się, aby nie dopadł
mnie żaden kryzys. Ruch na drodze był średni. Były okresy, gdy wyprzedzało mnie
z rzędu kilka czy nawet kilkanaście samochodów, a potem panowała długa cisza.
Niemal wszyscy kierowcy dbali o właściwy odstęp, więc czułem się bezpiecznie. Z
jednym wyjątkiem, gdy na wąskim odcinku drogi musiałem zjechać na nieutwardzone
pobocze, aby uniknąć zderzenia z autem, którego kierowca uparł się, że
wyprzedzi ciężarówkę.
W Chełmku pożegnałem Małopolskę i wkrótce znalazłem się w
Śląskiem. Przejechałem przez Chełm Śląski, zamierzając dotrzeć do Mikołowa, ale z
oczywistych powodów nie chciałem podążać główną drogą. Skręciłem na północ w
stronę Imielina. Jadąc przez niezbyt romantyczne okolice, mijając naznaczone
nieładem krajobrazy pełne ciężkiego sprzętu, składów wszelkiego rodzaju, kurzu
i hałasu, dotarłem do kopalni Wesoła. Tam, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, okolica nagle zmieniła się w obfitującą gęstą zielenią oazę
bezpiecznego spokoju. Jechałem po idealnie gładkim asfalcie, pośród drzew, z
rzadka wyprzedzany przez nieliczne samochody. Tak właśnie powitały mnie
Katowice, ale ich gościem byłem bardzo krótko, bo już wkrótce mijałem tablicę informującą,
że opuszczam stolicę polskiego węgla. Przede mną był już Mikołów. Spokojnie przejechałem
przez centrum miasta i skierowałem się na północny zachód w stronę Chudowa.
Tam, podobnie jak rok wcześniej, zatrzymałem się przy ruinach zamku na krótki
postój. Byłem trochę zdziwiony, bo po przejechaniu ponad 110 km powinienem odczuwać
choćby cień zmęczenia, tym bardziej, że jechałem głównie pod wiatr. Tymczasem
wciąż czułem się rześko i na tyle świeżo, że w mojej głowie zaświtała myśl, aby
wydłużyć sobie trasę. Na razie ją odrzuciłem z postanowieniem, że wrócę do niej
po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach.
Ruszyłem w dalszą drogę. Zbliżałem się do Gliwic. Rok temu
pozwoliłem sobie zawitać do centrum, co było chybionym pomysłem. Nie dość, że
musiałem lawirować pomiędzy samochodami, to na domiar złego, aby nie łamać
przepisów, musiałem korzystać ze ścieżek rowerowych, a te nie zawsze są
zoptymalizowane pod kątem roweru szosowego. Tym razem ominąłem Gliwice od
południa, zamierzając dojechać do celu podróży zupełnie inną drogą, aniżeli rok
wcześniej. Jadąc przez Żernicę, Sośnicowice, Rachowice, Bojszów i Rudziniec,
dotarłem do Niezdrowic. Tam przejechałem przez brukowany most i znalazłem się w
Ujeździe. Czym bliżej byłem Strzelec Opolskich, tym szybciej zdawały się
uciekać kolejne kilometry. Wciąż nie czułem zmęczenia, więc pomysł wydłużenia
trasy kiełkował coraz mocniej. Przejechałem przez wieś o słynnej nazwie Zimna
Wódka, nie mogąc odmówić sobie zrobienia selfie z nazwą miejscowości w tle.
Niedługo potem byłem już w Olszowej i przejeżdżałem nad autostradą.
Licznik wskazywał 171 km. Do finiszu brakowało już tylko siedmiu.
Organizm nadal pracował perfekcyjnie i czułem, że mam jeszcze spory zapas sił.
Nawet miejsce styku pewnej części ciała z siodełkiem nie wysyłało żadnych
niepokojących sygnałów do mózgu. Co jest grane – pomyślałem – zasadniczo powinienem
powoli dostrzegać tunel i światło na jego końcu, a tymczasem wciąż rozpierała
mnie energia. Tego nie mogłem zmarnować. Wiedziałem już, że pobiję osobisty
rekord dystansu, ale czyż nie lepiej zrobić to z przytupem i dobić do 200 km? Skręciłem
na wschód i zacząłem oddalać się od celu. GPS protestował, mało odkrywczo
stwierdzając, że zszedłem z kursu. Dojechałem do Sieroniowic, a potem bocznymi,
niezbyt dobrymi, czy wręcz kiepskimi drogami dotarłem w okolice Płużnicy
Wielkiej. Tam wjechałem na drogę 92 i skręciłem na zachód. Obawiając się, że
może braknąć kilku kilometrów, w Błotnicy Strzeleckiej pozwoliłem sobie na mały
„skok w bok”, a wróciwszy na główną drogę byłem już pewien, że się uda.
Pokonanie
granicy zawsze cieszy. Kiedyś wyzwaniem było przejechanie 50 km, potem 70, a
wreszcie 100. Z czasem sto kilometrów stało się słupem granicznym,
oddzielającym dystans łatwy od trudnego, krótki od długiego, rutynę od wyzwania.
Wielokrotnie przekraczałem tę granicę, czasem o wiele kilometrów, ale kolejna
setka wydawała się leżeć poza strefą moich możliwości. Dzisiaj okazało się, że
pokonałem kolejną barierę i zrobiłem to bez większego wysiłku, co chyba
najbardziej mnie zaskoczyło. Zastanawiam się nawet, dlaczego nie dołożyłem sobie
kolejnych kilometrów? Może dlatego, żeby mieć kolejny cel? Tak, chyba tak… A
póki co, 203,47 km jest moim nowym rekordem.
Chudów po roku.
Impresja z Ujazdu.
Nim pierwsza seta zaszumi w głowie, drugą… jedziemy!
Mój nowy rekord.