Mój nowy rekord – 210 km
Bikestats to wspaniały serwis, który w pewnym sensie zainspirował mnie do stworzenia własnego bloga rowerowego.
Przez długi czas udawało mi się integrować obie strony internetowe. Opisy aktywności prezentowane były z poziomu
bloga Bikestats, a pozostałe wpisy, statystyka oraz opisy rowerów znajdowały się w serwisie xanadu.com.pl.
Takie rozwiązanie miało jednak pewne wady. Chcąc prezentować podsumowania moich aktywności, musiałem się uciekać
do tworzenia skryptów pobierających dane z mojego serwera i wstawiających odpowiedni kod na stronie bloga Bikestats.
Odpowiednie skrypty zapewniały także obsługę zdjęć dołączanych do postów. Funkcja wyszukiwania działała wyłącznie
w obrębie pojedynczego serwisu. Takich problemów mógłbym pewnie przytoczyć jeszcze więcej, ale te były najbardziej
uciążliwe. A nawet, gdyby ich nie było, to zdecydowanie łatwiej jest utrzymywać jeden serwis niż dwa.
Postanowiłem zatem przenieść opisy wszystkich aktywności rowerowych na mój prywatny blog. Aby jednak były dostępne
także z poziomu serwisu Bikestats, utworzyłem własny szablon strony, w którym dokonuję przekierowania do mojego bloga.
Przekierowanie powinno zadziałać automatycznie. Jeśli tak się nie stało, to po prostu kliknij w link:
Bikes in White Satin++
Copyright © 2010-2019, Piotr W. • Inspiracja: Monika M.
Czwartek, 20 czerwca 2019 • Kategoria Małopolska, Śląsk Opolski • Komentarze: 0
Piątek, 25 sierpnia 2017 • Kategoria Małopolska, Śląsk Opolski • Komentarze: 0
Największą trudnością podczas planowania trasy z Krakowa do
Strzelec Opolskich jest znalezienie sensownego przejazdu przez Górny Śląsk. To
przecież najbardziej zurbanizowany, najbardziej uprzemysłowiony i opleciony
największą liczbą dróg rejon Polski. Sęk w tym, że ja szukam ciszy, subtelnych
krajobrazów, spokojnych miejsc, a przejazd na „krechę” przez Katowice i okolice
raczej nie spełnia tych kryteriów. Musiałem znaleźć jakąś alternatywę, co w
praktyce oznaczało wybór pomiędzy trasą leżącą na północ lub na południe od
stolicy Górnego Śląska. Trasa „południowa” wydawała się bardziej atrakcyjna, a
jej jedyną wadą był fakt, że podążałem nią rok temu. Trasa „północna” też była
mi znana, ale nie wzbudzała ekscytacji. Postanowiłem zatem jeszcze raz wybrać
drogi leżące na południe od autostrady A4, ale zmodyfikować plan w taki sposób,
aby poznać nowe miejsca. Projekt przewidywał, że powinienem pokonać 178 km, co
byłoby moim nowym rekordem dziennego dystansu.
Plan trasy miałem więc gotowy i musiałem tylko zdecydować się, czy
jadę w piątek, czy w sobotę. Piątek miał być umiarkowanie ciepły, raczej pochmurny,
a zachodni, czyli przeciwny wiatr miał mieć prędkość 6 do 10 m/s. Na sobotę
zapowiadano burze, miało być cieplej, a wiatr miał mi sprzyjać, czyli wiać ze
wschodu. Meteorologia ma jednak to do siebie, że pomimo tysięcy lat rozwoju
cywilizacji, określenie prognozy pogody na więcej niż dwa dni do przodu, wciąż
bardziej przypomina wróżenie niż naukę. A zatem, wbrew logice i zdrowemu
rozsądkowi postanowiłem, że jadę w piątek.
Wyruszyłem około 7:30. Byłem wyspany i wypoczęty, a to pierwszy
warunek sukcesu. Byłem także odpowiednio odżywiony, bo planując tę wyprawę, już
trzy dni wcześniej raczyłem się odpowiednimi dawkami węglowodanów. To
drugi warunek sukcesu. Trzecim był fakt, że przez ostatni tydzień zaliczyłem
tylko jedną, niespecjalnie trudną trasę, więc odczuwałem głód roweru. Zacząłem
bardzo spokojnie, traktując pierwsze kilometry jako rozgrzewkę. Przejechałem
przez dopiero co obudzony do życia Kraków, dotarłem na Salwator i wkrótce wjechałem
na ścieżkę rowerową biegnącą po wałach wiślanych. Dojechałem do ulicy
Mirowskiej, w Piekarach skręciłem w stronę Liszek, gdzie dotarłem do drogi 780.
Tam pożegnałem podkrakowskie okolice i poruszając się cały czas na zachód,
zmierzałem do celu. Nie jechałem zbyt szybko. Po pierwsze, oszczędzałem siły.
Po drugie, wiatr utrudniał nieco jazdę. Jednak najważniejsze było to, że dość niska
temperatura sprawiała, iż organizm nie tracił sił na chłodzenie i 100% mocy
szło w „napęd”. Dbałem tylko o regularne picie i odżywanie się, aby nie dopadł
mnie żaden kryzys. Ruch na drodze był średni. Były okresy, gdy wyprzedzało mnie
z rzędu kilka czy nawet kilkanaście samochodów, a potem panowała długa cisza.
Niemal wszyscy kierowcy dbali o właściwy odstęp, więc czułem się bezpiecznie. Z
jednym wyjątkiem, gdy na wąskim odcinku drogi musiałem zjechać na nieutwardzone
pobocze, aby uniknąć zderzenia z autem, którego kierowca uparł się, że
wyprzedzi ciężarówkę.
W Chełmku pożegnałem Małopolskę i wkrótce znalazłem się w
Śląskiem. Przejechałem przez Chełm Śląski, zamierzając dotrzeć do Mikołowa, ale z
oczywistych powodów nie chciałem podążać główną drogą. Skręciłem na północ w
stronę Imielina. Jadąc przez niezbyt romantyczne okolice, mijając naznaczone
nieładem krajobrazy pełne ciężkiego sprzętu, składów wszelkiego rodzaju, kurzu
i hałasu, dotarłem do kopalni Wesoła. Tam, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, okolica nagle zmieniła się w obfitującą gęstą zielenią oazę
bezpiecznego spokoju. Jechałem po idealnie gładkim asfalcie, pośród drzew, z
rzadka wyprzedzany przez nieliczne samochody. Tak właśnie powitały mnie
Katowice, ale ich gościem byłem bardzo krótko, bo już wkrótce mijałem tablicę informującą,
że opuszczam stolicę polskiego węgla. Przede mną był już Mikołów. Spokojnie przejechałem
przez centrum miasta i skierowałem się na północny zachód w stronę Chudowa.
Tam, podobnie jak rok wcześniej, zatrzymałem się przy ruinach zamku na krótki
postój. Byłem trochę zdziwiony, bo po przejechaniu ponad 110 km powinienem odczuwać
choćby cień zmęczenia, tym bardziej, że jechałem głównie pod wiatr. Tymczasem
wciąż czułem się rześko i na tyle świeżo, że w mojej głowie zaświtała myśl, aby
wydłużyć sobie trasę. Na razie ją odrzuciłem z postanowieniem, że wrócę do niej
po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach.
Ruszyłem w dalszą drogę. Zbliżałem się do Gliwic. Rok temu
pozwoliłem sobie zawitać do centrum, co było chybionym pomysłem. Nie dość, że
musiałem lawirować pomiędzy samochodami, to na domiar złego, aby nie łamać
przepisów, musiałem korzystać ze ścieżek rowerowych, a te nie zawsze są
zoptymalizowane pod kątem roweru szosowego. Tym razem ominąłem Gliwice od
południa, zamierzając dojechać do celu podróży zupełnie inną drogą, aniżeli rok
wcześniej. Jadąc przez Żernicę, Sośnicowice, Rachowice, Bojszów i Rudziniec,
dotarłem do Niezdrowic. Tam przejechałem przez brukowany most i znalazłem się w
Ujeździe. Czym bliżej byłem Strzelec Opolskich, tym szybciej zdawały się
uciekać kolejne kilometry. Wciąż nie czułem zmęczenia, więc pomysł wydłużenia
trasy kiełkował coraz mocniej. Przejechałem przez wieś o słynnej nazwie Zimna
Wódka, nie mogąc odmówić sobie zrobienia selfie z nazwą miejscowości w tle.
Niedługo potem byłem już w Olszowej i przejeżdżałem nad autostradą.
Licznik wskazywał 171 km. Do finiszu brakowało już tylko siedmiu.
Organizm nadal pracował perfekcyjnie i czułem, że mam jeszcze spory zapas sił.
Nawet miejsce styku pewnej części ciała z siodełkiem nie wysyłało żadnych
niepokojących sygnałów do mózgu. Co jest grane – pomyślałem – zasadniczo powinienem
powoli dostrzegać tunel i światło na jego końcu, a tymczasem wciąż rozpierała
mnie energia. Tego nie mogłem zmarnować. Wiedziałem już, że pobiję osobisty
rekord dystansu, ale czyż nie lepiej zrobić to z przytupem i dobić do 200 km? Skręciłem
na wschód i zacząłem oddalać się od celu. GPS protestował, mało odkrywczo
stwierdzając, że zszedłem z kursu. Dojechałem do Sieroniowic, a potem bocznymi,
niezbyt dobrymi, czy wręcz kiepskimi drogami dotarłem w okolice Płużnicy
Wielkiej. Tam wjechałem na drogę 92 i skręciłem na zachód. Obawiając się, że
może braknąć kilku kilometrów, w Błotnicy Strzeleckiej pozwoliłem sobie na mały
„skok w bok”, a wróciwszy na główną drogę byłem już pewien, że się uda.
Pokonanie
granicy zawsze cieszy. Kiedyś wyzwaniem było przejechanie 50 km, potem 70, a
wreszcie 100. Z czasem sto kilometrów stało się słupem granicznym,
oddzielającym dystans łatwy od trudnego, krótki od długiego, rutynę od wyzwania.
Wielokrotnie przekraczałem tę granicę, czasem o wiele kilometrów, ale kolejna
setka wydawała się leżeć poza strefą moich możliwości. Dzisiaj okazało się, że
pokonałem kolejną barierę i zrobiłem to bez większego wysiłku, co chyba
najbardziej mnie zaskoczyło. Zastanawiam się nawet, dlaczego nie dołożyłem sobie
kolejnych kilometrów? Może dlatego, żeby mieć kolejny cel? Tak, chyba tak… A
póki co, 203,47 km jest moim nowym rekordem.
Chudów po roku.
Impresja z Ujazdu.
Nim pierwsza seta zaszumi w głowie, drugą… jedziemy!
Mój nowy rekord.
Czwartek, 28 lipca 2016 • Kategoria Śląsk Opolski, Dolny Śląsk • Komentarze: 0
Po dwóch dniach zasłużonego odpoczynku w gościnnych progach
teściów mych umiłowanych (uwierzcie, są naprawdę cudowni), nadszedł czas, by
kontynuować rowerową eskapadę w kierunku zachodnim. Pretekstem był pomysł, aby
spędzić kilka dni u rodziny Moniki, którą onegdaj losy rzuciły w okolice Oławy.
Spojrzałem na mapę, chwilę pomyślałem i wkrótce miałem gotowy plan trasy.
Zapowiadano duże zachmurzenie i przelotne opady deszczu, ale tym
razem nie przejąłem się pogodą. Spokojnie zjadłem śniadanie i tuż przed
południem wyruszyłem w drogę. Nie zamierzałem oczywiście poruszać się głównymi
drogami, lecz eksplorować boczne drogi, wijące się pośród żyznych pól, od czasu
do czasu kryjące się w leśnej gęstwinie. Przejechałem przez Rozmierkę, Kadłub,
Krasiejów i Ozimek. Wkrótce znalazłem się w okolicach Jeziora Turawskiego.
Dojechawszy do Kotorza Wielkiego, zboczyłem z głównej drogi, aby zawitać do
Turawy. Tam zatrzymałem się naprzeciwko niszczejącego, XVIII-to wiecznego pałacu.
Przeszłość zaklęta w martwych murach. A przecież wystarczy zamknąć
oczy, aby usłyszeć muzykę, dobiegającą spoza rozświetlonych okien, za którymi jaśnie
państwo w balowych kreacjach wirują w tańcu nieopodal suto zastawionych stołów.
Ileż pokoleń zrodziło się w pałacowych pokojach? Ileż razy kunsztowne mozaiki zroszono
łzami rozpaczy, gdy w migoczącym świetle gromnicy gasło czyjeś życie? Teraz to
miejsce jest opuszczone, ciche i ciemne. Powoli umiera, zabierając do grobu
echa przeszłości, która nigdy nie powróci. Ktoś kupił ten pałac za przysłowiowe
psie pieniądze i pozwolił, aby umierał nadal. Spędziłem chwil kilka w jego
magicznym cieniu. Zamyślony i smutny, bo przecież to miejsce zasługuje na to,
aby tchnąć w nie nowe życie, wskrzesić wyblakłe kolory i wypełnić dźwiękami historii.
Musiałem opuścić Turawę, ale jakaś część mojej duszy zagubiła się w pałacowych
murach. Nie szukałem jej. Niech zostanie…
Jechałem dalej. Przejechałem przez Kolanowice, Lubniany, Brynicę,
Kup, Chrościce i Popielów. Cały czas musiałem walczyć z zachodnim wiatrem,
który psuł nieco radość z jazdy, ale kolarz musi być przygotowany na każde
warunki. No, prawie każde. W pewnym momencie wjechałem na długi, prosty odcinek
drogi pośród pól. Pech chciał, że akurat wtedy rozrzucano obornik. Smród był
niemiłosierny, a ja nie miałem żadnej możliwości ucieczki. Nie mogłem też
przyspieszyć, bo wtedy potrzebowałbym więcej tlenu – tlenu zmieszanego z raczej
mało atrakcyjnym zapachem gówien. Ech… Dałem radę, bo musiałem, ale jakoś nie
mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. Powoli zbliżałem się do zachodnich
granic województwa opolskiego. Przekroczyłem ją za wsią o orzeźwiającej nazwie
Leśna Woda, a w Bystrzycy witałem już Dolny Śląsk. Do Oławy pozostały ostatnie
kilometry. Potem przejazd przez centrum miasta i krótki odcinek dość kiepskiego
asfaltu do wioski Ścinawa. Byłem na miejscu.
Tylko pozornie dzisiejsza trasa nie była wymagająca.
Umiarkowany dystans i praktycznie brak przewyższeń sugerują, że powinna zostać
zaliczona do rutynowych. Tymczasem przeciwny wiatr, drogi różnej, nie zawsze
najlepszej jakości i mocno „aromatyczne” prace polowe sprawiły, że musiałem
pracować solidniej niż planowałem. To dobrze, bo nie lubię banału i rutyny,
które sprawiają, że potem trudno jest choćby kilkoma słowami opisać wrażenia z
jazdy.
Jezioro Turawskie.
Niszczejący pałac w Turawie.
Umierające echa minionej świetności.
Kościół Matki Boskiej Anielskiej w Bystrzycy.
Poniedziałek, 25 lipca 2016 • Kategoria Polska, Śląsk Opolski • Komentarze: 0
Po orbicie moich rowerowych pomysłów od dawna krążyła idea, aby
przejechać z Krakowa do Strzelec Opolskich. Trasę w odwrotnym kierunku już
zaliczyłem i to całe sześć lat temu, ale po pierwsze, jechałem wtedy rowerem
górskim, a po drugie, moja ówczesna forma nakazywała mi wybrać najkrótszą
drogę, po przejechaniu której i tak byłem wykończony. Teraz uznałem, że już nie
muszę przejmować się dystansem, a priorytetem powinna być ciekawa trasa.
Planowałem ją od dawna. Rozważałem różne koncepcje. Byłem gotowy już w maju,
ale wtedy zaprotestował mój kręgosłup. Musiałem więc poczekać na kolejną
okazję…
„Reisefieber” obudziło mnie przed pół do szóstej rano. Czułem się
jednak jak młody bóg, wypoczęty, pełen zapału i energii, gotowy do podjęcia
każdego wyzwania. Wszystko zdawało się sprzyjać realizacji moich planów. Regularnie
sprawdzane prognozy pogody zapowiadały bardzo ciepły dzień bez opadów deszczu i
ze słabym, wschodnim wiatrem. Tym razem nie mogło się nie udać. Idealnie czysty
rower był przygotowany do jazdy, batony energetyczne w łącznej sile ponad 1300
kcal czekały w pogotowiu tuż obok zatankowanych pod korek bidonów i półlitrowej
butelki wody mineralnej na tzw. czarną godzinę. Jeszcze tylko solidna porcja
owsianki, poranna toaleta, kilka chwil poświęconych na koncentrację i byłem
gotowy do jazdy.
Pomimo wczesnej pory było ciepło. Wiał delikatny wiatr i… to już
koniec dobrych informacji, bo gdy tylko spojrzałem na niebo, zrozumiałem, że rozdźwięk
pomiędzy prognozą a rzeczywistym stanem pogody jest większy niż różnica
wysokości pomiędzy Rowem Mariańskim a Mount Everestem. Chmury we wszystkich
odcieniach szarości zawładnęły niebem, nie pozostawiając ani odrobiny błękitu.
Zaiste trudno zrozumieć, że cywilizacja, która potrafiła stworzyć
superkomputery, nie jest w stanie przewidzieć pogody na – uwaga – następny
dzień.
Złowieszczy wizerunek nieba nie wystraszył mnie. Ruszyłem przed
siebie, rozpoczynając uwerturę dzisiejszej wyprawy, czyli dojazd do zachodnich
granic miasta, które właśnie budziło się po weekendzie, witając nowy,
szczególny tydzień w historii królewskiego miasta – czas Światowych Dni
Młodzieży. Miasto witało pierwszych pielgrzymów, a ja żegnałem moje miasto,
jadąc wzdłuż Wisły. Pierwsze krople deszczu, którego miało nie być, dosięgły
mnie nieopodal Wawelu. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia, bo zniknęły
równie szybko, jak się pojawiły. Czułem jednak, że to nie koniec „atrakcji”.
Moje przeczucia ziściły się w Liszkach, gdzie skręciłem na drogę 780. Tym razem
niebiosa zesłały na mnie znacznie więcej wody niż poprzednio. Idealnie czysty
rower pozostał tylko wspomnieniem, a ja poczułem wilgotny chłód tam, gdzie
plecy tracą swą szlachetną nazwę – namacalny dowód zwycięstwa oderwanej z
asfaltu wody nad cienką warstwą tworzywa sztucznego. W moim sercu po raz
pierwszy zagościł niepokój – jeśli tak to będzie wyglądało przez kolejne sto
kilkadziesiąt kilometrów, to mogę mieć problem. Deszcz wkrótce przestał padać,
co w niewielkim poprawiło mój nastrój, bo asfalt pozostał mokry, a mokra
nawierzchnia plus opony bez bieżnika są przykładem mezaliansu, który nie ma
szans na trwały i bezpieczny związek. Każdy zjazd i każdy zakręt pokonywałem
więc nieprzyzwoicie wolno, jednocześnie wznosząc modły, aby wreszcie ukazało się
słońce. Widać popełniłem jakiś błąd w mych błaganiach, a może nastał czas
pokuty za grzechy, bo miast zostać wysłuchanym, w okolicach Alwerni dopadła
mnie solidna ulewa. Cóż, biję się w piersi i ze wstydem przyznaję, że nie
wytrzymałem i wyrwało mi się kilka niecenzuralnych słów. Hmm… Pamiętacie
kultową scenę z Seksmisji, gdy Albert przeklął, a wtedy okazało się, że takie
właśnie było hasło do windy? No właśnie. W moim przypadku też zadziałało.
Deszcz przestał padać, a za Babicami nareszcie ujrzałem słońce. Wrócił także
dobry nastrój i przekonanie, że musi się udać.
Minąłem Libiąż, a za Chełmem Śląskim skręciłem na północ.
Zanurzałem się coraz bardziej w śląskich krajobrazach, które potrafią połączyć
sprzeczne z pozoru widoki gęstych lasów i dymiących kominów. Pojawiłem się w
Mysłowicach, potem na moment zagościłem w granicach administracyjnych Tychów,
by po chwili znaleźć się gdzieś na południu Katowic. A potem był Mikołów, który
pewnie zapamiętam na dłużej, bo pomyliłem się o kilkadziesiąt metrów i zamiast
na spokojnej ulicy, znalazłem się na czteropasmowej drodze. Nie mogłem
zawrócić. Nie zamierzałem też przeskakiwać barierek i brnąć przez chaszcze.
Musiałem wypić piwo, którego sam nawarzyłem. Na najbliższym ślimaku skręciłem w
stronę centrum miasta, co spowodowało, że znalazłem się na kolejnej, jeszcze
bardziej ruchliwej czteropasmówce. Nie było mi do śmiechu i nawet zacząłem się
zastanawiać, czy w ogóle mam prawo poruszać się tą drogą, ale na szczęście w
moim polu widzenia pojawił się inny rowerzysta, przez co poczułem się raźniej, ale
wcale nie bezpieczniej. Z ulgą wróciłem na właściwy kurs.
Jadąc przez Chudów, ujrzałem ruiny zamku. Nie mogłem odmówić sobie
krótkiej przerwy w podróży przy XVI-to wiecznych murach, aby zatrzymać tę
chwilę na cyfrowym nośniku. Lubię takie miejsca, w których współczesność
spotyka się z historią zapisaną w kamiennych księgach budowli. A potem znów
ruszyłem przed siebie. Dotarłem do Gliwic. Sporo czasu zabrał mi przejazd przez
miasto, które potraktowałem jako symboliczne zamknięcie tej części wyprawy,
która wiodła przez wielki, zindustrializowany Śląsk. Pozostawiłem za sobą
budynki fabryczne, kopalniane szyby wkrótce zniknęły za horyzontem, a bezduszne
i anonimowe osiedla mieszkaniowe ustąpiły miejsca kolorowym domom pośród zielonych
ogrodów. Licznik odmierzał kolejne kilometry. Cieszyłem się, bo nie odczuwałem
zmęczenia. Nie byłem także znużony długą jazdą – jechałem wszakże przez
okolice, których jeszcze nigdy nie odwiedzałem, więc wszystko dookoła było
nowe, interesujące i jakże odmienne od małopolskich krajobrazów.
Taciszów, Bycina, Niewiesze, Poniszowice, Niekarmia, Ligota
Toszecka – z wolna powiększał się katalog miejscowości, w granice których
zawitałem na moim rowerze. A gdy dotarłem do Kotulina, zmieniłem plany, wybierając
nieco dłuższy wariant epilogu dzisiejszej wyprawy. W Sieroniowicach skręciłem
na północ i już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od Strzelec Opolskich –
miasta, które kilka lat temu, przedziwnym zbiegiem okoliczności stało się
bliskie memu sercu. To w nim odkryłem moje przeznaczenie, odkrywając prawdziwy
sens słowa „miłość”.
Strzelce Opolskie powitały mnie tak, jak żegnał Kraków
– nieśmiałymi kroplami deszczu. Z uśmiechem na ustach zatrzymałem rower u celu
podróży. Stoper zatrzymał się po raz ostatni, wskazując prawie sześć i pół
godziny jazdy. Teraz czekał na mnie, niczym na zwycięzcę wyścigu, całus od
Moniki, która nieco wcześniej dotarła tutaj samochodem. Czekała też satysfakcja
i… zimne, bardzo zimne piwo w lodówce. Smakowało jak nigdy…
W Polsce mamy tysiące obiektów noszących czyjeś imię. To gustowne rondo w Mysłowicach nosi imię górników KWK „Wesoła”.
Zabytkowy kościół św. Apostołów Piotra i Pawła w mikołowskim sołectwie Paniowy.
Częściowo zrekonstruowany, XVI-to wieczny zamek w Chudowie.
„Taki tam” obrazek ze Strzelec Opolskich.
Czwartek, 23 lipca 2015 • Kategoria Śląsk Opolski • Komentarze: 0
Wracając znad morza, odwiedziliśmy Strzelce Opolskie. Postanowiłem
wykorzystać ten fakt i zaliczyć jeszcze jedną urlopową przejażdżkę – tym razem
w zupełnie innych krajobrazach. Zresztą nie tylko krajobrazy miały być inne.
Nad morzem było słonecznie, ciepło, ale nie upalnie. Pomijając porywisty wiatr,
były to więc idealne warunki do jazdy. Tymczasem na południu Polski królowało
gorące słońce, temperatura przekraczała 30 stopni, a potężne burze zakrywały ziemię
całunem ciemności, rozjaśnianym gwałtownymi błyskami piorunów.
Dość szybko zaplanowałem sobie trasę. Głównym celem była Góra
Świętej Anny, najwyższe wzniesienie w okolicy, na którym położona jest wieś o
tej samej nazwie. Żeby jednak wycieczka nie była zbyt krótka, postanowiłem
dotrzeć także do przedmieść Opola i dopiero stamtąd wrócić do Strzelec
Opolskich.
Wiał bardzo silny, zachodni wiatr, a więc przejażdżka nie miała
należeć do tych z gatunku łatwych. Pojechałem przez Porębę w kierunku Leśnicy.
Tam skręciłem w stronę Góry Świętej Anny i rozpocząłem podjazd po raz pierwszy.
Po raz pierwszy, ponieważ nie zamierzałem na razie wyjeżdżać na samą górę, ale
dojechawszy do skrzyżowania, na którym powinienem skręcić w stronę szczytu,
skierowałem się w przeciwną stronę i jadąc cudowną, szybką i krętą drogą,
dojechałem do Zdzieszowic. Przejechałem przez miasto i pojechałem w stronę
Leśnicy. Tam kolejny raz rozpocząłem ten sam podjazd, który pokonywałem
wcześniej, ale tym razem miałem już dotrzeć na Sankt Annaberg, czyli na Górę
Świętej Anny – większość miejscowości na Śląsku Opolskim posiada dwujęzyczne
nazwy.
Z Góry Świętej Anny, przez Ligotę Górną i Ligotę Dolną, dotarłem
do Gogolina. Nie spotkałem tam ani Karolinki, ani Karliczka, ale zobaczyłem
czyste, zadbane, uporządkowane miasto. To wspólna cecha prawie wszystkich
miejscowości tego regionu Polski, jakże odróżniająca je od tego wszystkiego, co
jeszcze wczoraj widziałem w okolicach Łeby i Lęborka. Z Gogolina pojechałem do
Kosorowic, a stamtąd do Przyworów. Wkrótce byłem już na przedmieściach Opola.
Nie miałem w planach zwiedzania stolicy polskiej piosenki, więc po dotarciu do
ulicy Strzeleckiej, skręciłem na wschód i rozpocząłem powrót do Strzelec
Opolskich.
Nareszcie miałem wiatr w plecy, więc mogłem nieco
przyspieszyć. Początkowo poruszałem się główną drogą, błogosławiąc w myślach
jej budowniczych, którzy przewidzieli szerokie pobocza. Ruch był bowiem tak
duży, że nie jadąc poboczem, cały czas ryzykowałbym życiem. Droga ta ma także
inne „atrakcje”. Od czasu do czasu mijałem „grzybiarki”, czyli panie świadczące
niekoniecznie kulinarne usługi kierowcom. Po kilku kilometrach pożegnałem
ruchliwy szlak i skręciłem w stronę Dębskiej Kuźni. Teraz poruszałem się
bocznymi drogami o doskonałej nawierzchni, mogąc cieszyć się widokiem
wspaniałych lasów, żyznych pól uprawnych i czystych, zadbanych miejscowości.
Moja radość była niestety zmącona przez zmęczenie, które znienacka dopadło mnie
właśnie w tym momencie. Brak odpowiedniego wypoczynku po wczorajszym powrocie z
wybrzeża w połączeniu z upałem, zrobiły swoje. Na szczęście do Strzelec
Opolskich nie było zbyt daleko. Przejechałem jeszcze przez Daniec, Krośnicę,
Grodzisko i Rozmierkę. Przed sobą widziałem już charakterystyczne wieże
strzeleckich kościołów. Jeszcze tylko kilka kilometrów i nareszcie mogłem
odpocząć od upału.
Góra Świętej Anny, czyli Sankt Annaberg.
Kościół Franciszkanów na szczycie Góry Świętej Anny.