W witanowickim tempie
Na mapie podkrakowskich, małopolskich szlaków pozostały jeszcze
moje prywatne białe plamy, czyli miejsca, których nie odwiedziłem na rowerze.
Wśród nich, co może trochę dziwić, znalazły się Wadowice, a nawet Kalwaria
Zebrzydowska. I właśnie dzisiaj postanowiłem nadrobić tę ewidentną zaległość. A
więc skąd taki tytuł? Może z powodu średniej prędkości? Ale przecież tym razem
prędkość nie była specjalnie ekscytująca. A więc? Wkrótce wszystko się wyjaśni…
Pogoda na dłuższy rowerowy wypad w mocno pagórkowatym terenie nie
była wymarzona. To dobrze, że świeciło słońce, to dobrze, że nie było mocnego wiatru,
ale to źle, że było upalnie. Oprócz dwóch pełnych bidonów, po raz pierwszy
zdecydowałem się na użycie bukłaka z wodą. To patent ze świata rowerów MTB, ale
dzisiaj okazał się zbawienny.
Wyruszyłem po dziesiątej. Najkrótszą drogą pojechałem do Skawiny.
Jechałem spokojnie, wiedząc, że czeka na mnie sporo podjazdów w pełnym słońcu.
Pomimo weekendu na drodze panował spory ruch, a gdy już dojechałem do Skawiny, musiałem
lawirować pomiędzy wolno poruszającymi się samochodami. Na szczęście wkrótce
skręciłem na drogę 953, która okazała się na tyle spokojna, że mogłem
rozkoszować się jazdą. Przejechałem przez Rzozów i Gołuchowice, minąłem Polankę
Hallera i Grabie, dojechałem do Przytkowic. Przed sobą na górze widziałem już
Kalwarię Zebrzydowską, czyli pierwszy cel mojej dzisiejszej wycieczki. Jeszcze
kilka podjazdów i znalazłem się na kalwaryjskim rynku. Parę zdjęć, kilka łyków
izotonika, jeden banan i w drogę…
Za Kalwarią Zebrzydowską poruszałem się drogą numer 52. To nie był
najlepszy pomysł, bo to droga do Bielska Białej i panował na niej naprawdę
spory ruch. Cały czas musiałem być mocno skupiony i mieć oczy dookoła głowy. Na
szczęście nawierzchnia była w idealnym stanie, więc nie musiałem z
wyprzedzeniem „skanować” asfaltu, aby w porę omijać dziury. Wadowice są
położone niżej niż Kalwaria Zabrzydowska, więc na dwunastu kilometrach
dzielących te miejscowości, cieszyłem się przewagą zjazdów nad podjazdami i
wkrótce zawitałem do papieskiego miasta. Ostatni raz byłem tutaj, gdy Jan Paweł
II cieszył się świetnym zdrowiem i nikt nie przypuszczał, że zostanie świętym.
Pamiętam, że wadowicki rynek był wówczas skromny, nieco zaniedbany, a okalające
ja kamieniczki sprawiały smutne wrażenie zapomnienia. Dzisiaj prawie nie
poznałem tego miejsca. Wyremontowane domy błyszczą świeżą elewacją, ławki na
gładkiej i czystej płycie rynku zachęcają, aby usiąść na nich i spojrzeć na
tętniące życiem miejsce, gdzie 94 lata temu urodził się człowiek, który potem
odmienił losy świata i Polski. Być może inaczej jest w niedzielę, ale dzisiaj
nie zauważyłem tłumów rozkrzyczanych turystów, ani wycieczek moherowych
beretów, lecz niewielkie grupki ludzi przystające na chwilę przed kościołem lub
oczekujące na wejście do rodzinnego domu Karola Wojtyły. Spędziłem na rynku
kilkanaście minut. Trochę odpocząłem, zrobiłem kilka zdjęć, popatrzyłem z
nostalgią na to miejsce, którego tak dawno nie widziałem i w końcu wpiąłem buty
w pedały, przeżegnałem się, chwyciłem mocno kierownicę i ruszyłem przed siebie
na spotkanie z kolejnym wspomnieniem sprzed lat…
Pojechałem na północ. Planując wycieczkę zamierzałem początkowo
dotrzeć do Zatora, ale przecież niedawno już tam byłem. I wtedy właśnie
zobaczyłem na mapie wioskę o nazwie Witanowice. Łączy się z nią jedno z moich
wspomnień sprzed 27 lat. Ja i mój przyjaciel byliśmy wówczas młodymi studentami
AGH i od niedawna członkami WAJ’u czyli Wspólnoty Akademickiej Jezuitów. Na
jeden z październikowych weekendów wyjechaliśmy wraz ze wspólnotą właśnie do
Witanowic, aby w szumie jesiennych liści, wśród malowniczych wzgórz i nieopodal
rwącej Skawy szukać Boga w otaczającym nas świecie i w sobie. Wieczorem zaś
siadaliśmy przy gorącej herbacie, aby lepiej siebie poznać, słuchać opowieści,
śpiewać. Tak się złożyło, że miałem z sobą gitarę i na mnie spadł obowiązek
bycia „nadwornym” grajkiem. Ktoś rzucił pomysł, aby zaśpiewać „Hej Sokoły”
czyli „Ukrainę”. Nie znając przyzwyczajeń grupy, zagrałem po swojemu, czyli
szybko, dynamicznie. I tak już pozostało. Od tej pory, za każdym razem, gdy miałem
zagrać tę piosenkę, ktoś zawsze przypominał: „ale zagraj ją w witanowickim
tempie”. Te obrazy z przeszłości wróciły właśnie dzisiaj, gdy w pełnym słońcu
przemierzałem ostatnie kilometry dzielące mnie od Witanowic. Rozgrzany asfalt
sprawiał, że odczuwalna temperatura dochodziła prawie do czterdziestu stopni.
Ale to było zupełnie nieistotne, bo mimo tego, iż po latach nie poznałem tego
miejsca, to doświadczyłem cudownej magii wspomnień, tak mocnej, że chociaż
dzisiaj byłem i w Kalwarii Zebrzydowskiej i w Wadowicach, to natchnieniem dla
tytułu stała się ta mała, ukryta pośród wzgórz wioska.
Z Witanowic pojechałem do Lgoty i tam skręciłem na północ. We wsi
Wyźrał skierowałem się najpierw na zachód, a tuż za nią na północ, zamierzając
dotrzeć do Ryczowa. Znak ostrzegał przed kiepską, uszkodzoną i wyboistą
nawierzchnią. Musiałem zachować ostrożność, ale rzeczywistość i tak mnie
zaskoczyła. Zanim jednak do tego doszło, na skraju lasu we wsi Tłuczań odkryłem
pomnik poświęcony pamięci sześciu amerykańskich lotników, którzy zginęli w tym
miejscu 13 września 1944 roku, gdy ich samolot został zestrzelony przez
Niemców. Była jeszcze jedna ofiara tej katastrofy. To mieszkanka wsi, Maria z
Opalińskich Cichoniowa, która poparzona płonącym paliwem lotniczym zmarła 12
dni później. Jej tragiczną historię można przeczytać tutaj. Oczywiście
zatrzymałem się na chwilę, bo lubię odkrywać ślady naszej historii. Gdy
ruszyłem dalej, jakość nawierzchni gwałtownie się pogorszyła. Liczne dziury
zasypane były smołowanymi kamyczkami, które przyklejały się do opon. Starałem
się je omijać, ale praca była to iście syzyfowa, bo samochody i tak rozniosły
je po całej powierzchni drogi. Opony miałem więc pokryte tym dziadostwem, które
co jakiś czas odklejało się i uderzało w ramę. Koszmar. Zwolniłem, ale niewiele
to zmieniło. W takich warunkach jechałem przez dobre trzy kilometry, zanim
wreszcie dotarłem do Ryczowa. Przez kolejne kilometry cały ten dodatkowy bagaż powoli
odklejał się z opon. Wspomniany odcinek drogi zasłużył sobie, aby zostać
wykluczonym z planowanych tras.
Z Ryczowa pojechałem do Łączan. Tam przejechałem na drugi brzeg
Wisły i skręciłem na wschód. Rozpocząłem powrót. Tę trasę pokonywałem już
kilkukrotnie, więc tym razem daruję sobie szczegółowy opis. Przeważają na niej
płaskie odcinki, więc jedyne utrudnienie stanowił przeciwny wiatr i upał.
Zapasy wody powoli wyczerpywały się i za Czernichowem zrozumiałem, że bez
uzupełnienia „paliwa” daleko nie zajadę. Za Piekarami zjechałem na… stację
benzynową, gdzie „zatankowałem” do bidonów i bukłaka prawie dwa litry wody
mineralnej.
Wracając na trasę zauważyłem ciemne chmury nad południową częścią
Krakowa. Wszystko wskazywało na to, że wieszcząca gwałtowne burze prognoza
pogody, sprawdzi się. Pierwsze, nieśmiałe krople deszczu spadły już na
Salwatorze i towarzyszyły mi aż do Wawelu i potem do Mostu Piłsudskiego. Tam
zaczęło padać nieco mocniej. Dojechałem jeszcze do skrzyżowania Wielickiej z
Powstańców Śląskich i zatrzymałem się pod wiaduktem. Najciemniejsze chmury
wisiały nad „moją” częścią miasta, więc zadzwoniłem do domu. Dowiedziałem się,
że właśnie szaleje burza, wali gradem, a ulicami płyną potoki wody.
Postanowiłem przeczekać atak żywiołu, ale podjechałem jeszcze dwieście metrów
na pobliską stację benzynową, bo obok miejsca, w którym się znajdowałem był
„ekskluzywny” sklep z gatunku „alkohole 24h”, co oczywiście bezpośrednio
przekładało się na obecność różnych, podejrzanych, mało sympatycznie
wyglądających typków. Po chwili zrobiło się ciemno, zaczął wiać gwałtowny wiatr
i otworzyły się niebiosa. Hektolitry wody momentalnie zamieniły ulice w
strumienie. Od czasu do czasu lubię pojeździć w trudnych warunkach, ale bez
przesady. Ulewa trwała kilkanaście minut, jednak potem wcale nie wyszło słońce.
Na szczęście do domu miałem już tylko kilka kilometrów.
To była jedna z tych przejażdżek, podczas których nie czerpałem
radości wyłącznie z faktu poruszania się na rowerze. Odwiedziłem dawno
niewidziane miejsca, miałem okazję powrócić w myślach do chwil minionych, które
przed laty były częścią mojego życia i w jakiś sposób wpłynęły na moją
przyszłość.
W domu sięgnąłem po gitarę. „Hej, tam gdzieś znad czarnej wody…” –
w przestrzeń popłynęły pierwsze takty „sokołów”. Oczywiście w witanowickim
tempie…
Sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej widziane z rynku
Wadowice
Kościół w Witanowicach
Pomnik amerykańskich lotników nieopodal wsi Tłuczań