Słońce i wiatr
Po słusznym, porannym, kolarskim śniadaniu, odpaliłem MapSource z
nadzieją, że przyjdzie mi do głowy pomysł na trasę, która będzie w sam raz na
zapowiadający się upał. Nie chciałem przesadzać z przewyższeniami, bo gorące
słońce potrafi skutecznie wyssać z człowieka ostatni dżul energii. Chwilę
kombinowałem, sprawdzałem różne warianty, aż wreszcie doszedłem do porozumienia
z samym sobą. Skopiowałem projekt do Garmina, przygotowałem się do wyjazdu,
odczekałem chwilę, aż solidna dawka węglowodanów przejdzie w głębsze rejony
organizmu i byłem gotowy.
Zaprojektowana trasa rozpoczynała się na skrzyżowaniu ulic Księcia
Józefa i Mirowskiej, czyli kilkanaście kilometrów od domu. Dojechałem tam
głównymi ulicami, bo w niedzielę panuje na nich mniejszy ruch, a i kierowcy są
mniej nerwowi niż w tygodniu. Wiał dość mocny zachodni wiatr, a więc
przynajmniej przez połowę dystansu musiałem liczyć wyłącznie na siebie.
Pierwszymi miejscowościami na trasie były Liszki, Podlas, Wołowice i
Czernichów. A potem dotarłem do Rusocic, gdzie skręciłem do Łączan.
Przejechałem przez most na Wiśle i wkrótce pożegnałem główną drogę, na rzecz
bocznych, mało uczęszczanych szlaków. Pojawiłem się w Ryczowie, Spytkowicach,
Smolicach i Palczowicach. W tej ostatniej wsi odkryłem mały, drewniany kościółek,
który już na pierwszy rzut oka zasłużył na miano „klimatycznego” miejsca.
Pozwoliłem więc sobie na krótki postój. A potem ruszyłem dalej…
Dojechałem do Zatora i skręciłem na północ. Wiatr nareszcie
przestał mi przeszkadzać, choć na razie także nie pomagał. Po ośmiu kilometrach
dotarłem do Babic, przez chwilę jechałem na zachód, ale w Wygiełzowie znów
skręciłem na północ. W ten sposób rozpocząłem pagórkowatą część trasy.
Przewyższenia nie miały być wielkie, ale biorąc pod uwagę upał, stopień ich uciążliwości
spokojnie można było pomnożyć przez dwa. Jadąc przez Lipowiec, dojechałem do
Bolęcina i tam nareszcie skierowałem swój rower i siebie samego na wschód.
Wiatr stał się moim pomocnikiem. Mając takiego kumpla, szybko pojawiłem się w
Grojcu, a potem we wsi Zalas. Tam skręciłem w stronę Sanki i zacząłem pokonywać
ostatni tego dnia podjazd. Niewiele z tego pamiętam, bo w pewnej chwili
musiałem stoczyć walkę z jakimś latającym napastnikiem, który wleciał mi przez
rozpięta koszulkę, zaczął łazić po plecach i w końcu użądlił pod prawą łopatką.
Bitwa była więc przegrana. Na szczycie zatrzymałem się, wygoniłem intruza spod
koszulki i czując lekkie pieczenie na plecach, pojechałem dalej. A dalej było
trochę pagórków, a potem już tylko długi zjazd przez Czułów doMnikowa.
Powoli kończyła się dzisiejsza przejażdżka. Wkrótce
pojawiłem się w Kryspinowie, skąd do domu miałem jeszcze jakieś dwadzieścia
kilometrów. Nie mogę powiedzieć, że tryskałem energią. Słońce zrobiło swoje.
Pomimo tego dość żwawo zmierzałem do celu, w czym niewątpliwie pomagała mi
myśl, że w lodówce czeka na mnie zimny, orzeźwiający napój.
Kościółek
w Palczowicach