Campo Casale, 25 lipca 1944 roku, godzina 19:28. George Culliford jeszcze raz omiata wzrokiem wszystkie zegary. Odwraca się do drugiego pilota i mówi „no to lećmy do twojej Polski”. Grymas uśmiechu pojawia się na twarzy Kazimierza Szrajera. To nie będzie łatwe zadanie. Dłoń pilota przesuwa dźwignie przepustnic. Silniki wchodzą na wysokie obroty, łopaty śmigieł coraz mocniej tną powietrze, chcąc wyrwać maszynę z objęć prawa grawitacji. Wreszcie kapitan zwalnia hamulce i Dakota zaczyna toczyć się po pasie startowym. Zrazu powoli, majestatycznie, a potem coraz szybciej i szybciej. W końcu odrywa się od ziemi. Pilot wciąga podwozie i spogląda przez okno. Przez głowę przebiega złowieszcza myśl, że być może po raz ostatni patrzy na oddalające się budynki, które z tej perspektywy wyglądają niczym dziecięce zabawki. Nawigator podaje kurs i samolot oznaczony symbolem KG-477 V kieruje się na północ w stronę kraju, który od prawie pięciu lat pogrążony jest w mroku hitlerowskiej okupacji…
***
Kraków, 20 lipca 2013 roku, godzina 11:19. Upewniam się, czy zabrałem wszystko. Dodatkowe butelki z wodą mineralną, batony energetyczne oraz to, co wożę zawsze, czyli aparat fotograficzny, narzędzia, łątki, dętkę, dokumenty, pieniądze, telefon komórkowy. Wpinam nogi w pedały, żegnam się i ruszam w drogę. Celem mojej eskapady jest to samo miejsce, do którego 69 lat temu zmierzała załoga Dakoty – lądowisko Motyl pomiędzy wsiami Wał-Ruda i Jadowniki Mokre. Plan dosyć ambitny, bo mam do przejechania około 80 kilometrów w jedną stronę. Na szczęście jest odpowiednia pogoda, czyli nie za zimno i nie za ciepło, a północny wiatr nie powinien przeszkadzać w jeździe. Początkowo jadę doskonale sobie znaną trasą do Szarowa. Potem przejeżdżam przez Kłaj, Stanisławice, Damienice i docieram do Proszówek, gdzie przejeżdżam przez most na Rabie. Jestem na przedmieściach Bochni, ale kierując się na północ bardzo szybko wyjeżdżam z miasta. Po kilku kilometrach wjeżdżam do Gawłowa. Widząc drewniany kościółek, a tuż obok cmentarz ewangelicki, zatrzymuję się na krótki odpoczynek.
Cmentarz ewangelicki w Gawłowie. Najstarsze groby pochodzą z 1806 roku, najnowsze z 1945.
Wściekle atakowany przez komary robię kilka zdjęć, batonikami uzupełniam spalone kalorie i ruszam dalej. Mijam kolejne miejscowości: Ostrów Królewski, Ostrów Szlachecki, Zatoka, Dębina, Górka. Za tą ostatnią wioską wjeżdżam do lasu. Kończy się asfalt i przez najbliższe kilka kilometrów jadę drogą gruntową. Przejeżdżam przez wsie Rudy-Rysie, Borzęcin i Waryś, w której znajduję niemiecki cmentarz wojenny z okresu I Wojny Światowej. Droga znowu wiedzie przez las, za którym wjeżdżam do Brzeźnicy. Skręcam na północny wschód, a niedługo potem na północny zachód. Jestem w Woli Radłowskiej, co oznacza, że do celu podróży jest już bardzo blisko.
***
Wał-Ruda, 26 lipca 1944 roku, godzina 0:00. Ciepła, letnia noc. Ciemność rozpraszana srebrnym światłem gwiazd i cisza przerywana jedynie szumem pobliskich lasów lub odległym ujadaniem psów. Nagle w tę scenerię wkrada się delikatny warkot silników nadlatującego samolotu. Z każdą chwilą staje się coraz głośniejszy. Partyzanci nie mają wątpliwości. Niedługo potem Dakota pojawia się nad lądowiskiem i nadaje umówiony znak. Reflektor z ziemi przekazuje odpowiedź. Natychmiast zapalają się ogniska oraz światła boczne lądowiska. W nocnym mroku pojawia się magia świateł, piękna lecz zdradzająca, że nie wszyscy śpią tej nocy. Niedaleko stacjonuje oddział niemieckich lotników. Ryzyko jest bardzo duże, ale zadanie należy wykonać. Dakota odlatuje na północ i zawraca. Obniża lot. W pewnym momencie zapala reflektor, którego światło gwałtownie rozprasza mrok. Teraz już nie tylko słychać, ale i widać lądujący samolot. Zdenerwowanie jest coraz większe, a tymczasem pierwsze podejście jest tylko próbne. Samolot ponownie zawraca i po kilku minutach rozpoczyna ostateczne podejście. O godzinie 0:23 Dakota zatrzymuje się na łące.
***
Wał-Ruda, 26 lipca 1944, godzina 0:10. George Culliford widzi jak z tonącej w ciemności ziemi wyłaniają się światła lądowiska. Wie, że nie ma dużo czasu. Jest nad terytorium wroga, a letnie poranki nadchodzą wcześnie, stanowczo zbyt wcześnie. Kieruje się na północ, aby zawrócić i podejść do lądowania. W kokpicie panuje cisza. Nie słychać niczego poza miarowym odgłosem dwóch silników. Pilot zawraca, wypuszcza podwozie i zaczyna obniżać lot. Zapala potężny reflektor. Przelatuje nad lądowiskiem uważnie je obserwując. Czas płynie. George Culliford wie, że musi wykonać jeszcze jedno podejście, tym razem to właściwe. Łagodny skręt. Mijają kolejne minuty, które wydają się wiecznością. Kolejny nawrót. Teraz światła lądowiska są idealnie na kursie. Prawa dłoń przesuwa przepustnice, delikatnie ruchy wolantu i orczyka korygują kurs. Kazimierz Szrajer podaje kolejne odczyty z wysokościomierza. Ziemia jest coraz bliżej. Wreszcie koła dotykają nierównej powierzchni łąki. Samolot podskakuje i coraz wolniej toczy się po pasie. Pilot widzi, jak na ziemi ktoś daje znak do zatrzymania. Mocniej wciska hamulce i zatrzymuje się. Silniki pracują na wolnych obrotach. 23 minuty temu minęła północ. Teraz liczy się czas…
***
Wał-Ruda, 20 lipca 2013 roku, godzina 14:40. Przyjeżdżam do celu mojej dzisiejszej przejażdżki. Zaplanowałem ją jakiś czas temu i czekałem, aż będę mógł plan ten zrealizować. Po pierwsze musiałem być w formie, a po drugie czekałem na właściwą pogodę. Chciałem też, aby odbyła się w podobnym czasie, czyli w lipcu, aby choć przez moment pod zamkniętymi powiekami ujrzeć i poczuć klimat tamtej letniej nocy.
Pamiątkowy kamień przy drodze nieopodal lądowiska
Czym była Operacja III Most? Dlaczego aż tylu ludzi narażało swoje życie? Większość z Was zapewne zna odpowiedź, ale młodszym przypomnę, bo nie sądzę, aby współczesne programy nauczania historii poświęciły więcej niż dwa zdania na opisanie zdarzenia, które miało istotny wpływ na przebieg II Wojny Światowej.
Gdy w nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku zmasowany nalot RAF’u obrócił w ruinę doświadczalny ośrodek Peenemünde na wyspie Uznam, hitlerowcy postanowi, że prace nad nową, cudowną bronią będą kontynuowane gdzie indziej. Tą bronią była rakieta V-2, owoc niemieckiej nauki i doświadczenia, dziecko genialnego konstruktora Wernhera von Brauna. W przeciwieństwie do rakiety, a w zasadzie pocisku latającego V-1, który ze względu na stosunkowo niewielką prędkość dosyć łatwo mógł zostać zestrzelony przez lotnictwo lub obronę przeciwlotniczą, V-2 była praktycznie niemożliwa do zestrzelenia. Jej prędkość wielokrotnie przekraczała możliwości samolotów bojowych. Alianci mieli tylko jeden sposób na ograniczenie strat. Należało niszczyć wyrzutnie rakiet, zanim ta ostatnia zdołała oderwać się od ziemi. Trudne to było zadanie, bo Niemcy opracowali samobieżne wyrzutnie. Inną kwestię pozostawał fakt, że sprzymierzeni nie mieli dostatecznej wiedzy na temat budowy samej rakiety, bo ta przecież wybuchała po uderzeniu w ziemię, niszcząc przy okazji samą siebie. Po ewakuowaniu ośrodka Peenemünde, Niemcy przenieśli testy nowej broni na poligon doświadczalny w miejscowości Blizna. Rakiety stąd wystrzeliwane spadały zazwyczaj nieopodal wsi Sarnaki. We wsi stacjonował nawet specjalny oddział, który zajmował się wyszukiwaniem miejsc upadku, oceną zniszczeń oraz zabezpieczał pozostałości broni. Rakiety przeważnie wybuchały po uderzeniu w ziemię, ale 30 maja 1944 stało się inaczej. Pocisk nie wybuchł i nie został odnaleziony przez niemieckich żołnierzy, ale przez partyzantów Armii Krajowej. Pojawiła się niepowtarzalna szansa zbadania konstrukcji rakiety, a zrozumienie zasad działania było przecież pierwszym warunkiem opracowania taktyki obronnej, na którą czekali mieszkańcy ostrzeliwanego Londynu. Części zdobytej broni należało niezwłocznie przesłać na zachód. Operacja III Most właśnie się narodziła.
Po wojnie nie zginęła pamięć o tym wydarzeniu, chociaż władzom ludowej ojczyzny nie na rękę było chwalić czyny żołnierzy Armii Krajowej. Akcja żyła jednak w ludzkiej pamięci, a odbywające się rokrocznie uroczystości gromadziły tych, którzy w niej uczestniczyli i mogli opowiedzieć młodszym pokoleniom o wydarzeniach tamtej nocy. Jednak dopiero w 2004 roku postawiono przy drodze pamiątkowy kamień, a pięć lat później na łąkach, gdzie lądowała Dakota, odsłonięto skromny pomnik.
Stąd George Culliford podchodził do lądowania
Lądowisko „Motyl” wygląda dzisiaj zupełnie inaczej. Tuż obok znajduje się żwirownia. Ślady jej poprzedniej działalności zostały zalane wodą, więc trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek mógł tutaj lądować samolot. Ale tak właśnie było. Stoję teraz w tym miejscu. Patrzę na południowy zachód. To stamtąd nadlatywała Dakota. Potem poleciała na północny zachód. Zawracał pewnie w okolicy Uścia Solnego, gdzie Raba uchodzi do Wisły. Stamtąd rozpoczynała podejście do lądowania. Staram się uciec myślami od czasu rzeczywistego i przenieść się w czasie o 69 lat. Tuż obok stoją partyzanci, młode chłopaki. Jak się czuli Ci, których najpiękniejsze lata przypadły na mroczny czas wojny? Sądzę, że w ogóle nie myśleli o tym, że oddali historii w zastaw swoje własne życie, a już z pewnością nie przypuszczali, że ich czyn zostanie oficjalnie doceniony u schyłku ich dni, a niektórzy w ogóle czasu tego nie dożyją.
Skromny pomnik w miejscu, gdzie 69 lat temu lądowała Dakota
***
Wał-Ruda, 26 lipca 1944, godzina 0:28. Na pokładzie Dakoty jest już cenna przesyłka. George Culliford kolejny raz kładzie rękę na przepustnicach. Silniki zwiększają obroty. Kadłub drży, ale samolot stoi w miejscu. Więcej mocy. Wycie silników wrzyna się brutalnie w noc. Pęd powietrza unosi ogon, ale samolot ciągle tkwi w tym samym miejscu. Pada podejrzenie, że zablokowały się hamulce. Decyzja aby przeciąć przewody hydrauliczne wydaje się jedynym słusznym rozwiązaniem. Kolejna próba. Przepustnice po raz kolejny są otwarte do końca. Mieszkańcy oddalonego o ponad 20 kilometrów Tarnowa będą później wspominać, że słyszeli ryk silników. Samolot ciągle jest uziemiony, a czas nieubłaganie płynie. Każda chwila zwiększa ryzyko. Niemcy na pewno nie śpią. Trzecia próba także kończy się niepowodzeniem. Nie ma wyjścia. Pada dramatyczny rozkaz spalenia maszyny. Załoga i partyzanci zaczynają opróżniać samolot. Ktoś po chwili dostrzega, że podwozie zapadło się w grząskim gruncie. Cześć żołnierzy rzuca się do pracy. Gołymi rękami odgarniają ziemię, podkładają pod koła przyniesione deski. Inna grupa pospiesznie pakuje do samolotu to, co wcześniej z niego wyciągnęła. George Culliford podejmuje kolejną próbę – ostatnią. Krople potu spływają mu po twarzy, ale ręka pewnie zaciska się na dźwigniach regulujących obroty silników. Maksymalna moc. Samolot nareszcie rusza z miejsca. Nabiera prędkości i wkrótce odrywa się od polskiej ziemi. Gasną światła, zapada ciemność, warkot silników staje się coraz cichszy. Jest prawie pół do drugiej w nocy. Niedługo zacznie świtać, a Dakota jeszcze długo będzie lecieć nad wrogim terytorium.
***
Wał-Ruda, 20 lipca 2013 roku, godzina 15:50. Po raz ostatni spoglądam na miejsce, które 69 lat temu było lądowiskiem. Patrzę na pobliski las, świadka wydarzeń, których echa przywiodły mnie tutaj i zdaje mi się, że wśród szumu drzew słyszę odgłos samolotu, który powoli znika w ciemności. Pora i na mnie. Aparat fotograficzny wędruje do plecaka, zapinam kask, z menu GPS’a wybieram trasę powrotną. Nie mieli takich udogodnień piloci Dakoty.
Nadszedł czas powrotu…
Dojeżdżając do głównej drogi zatrzymuję się, aby przepuścić konwój ślubnych aut. Bezsensownie hałasując klaksonami przejeżdżają obok. Ciekawe, czy ktokolwiek z gości zdaje sobie sprawę, że mogą okazywać tę radość, na tej ziemi, w tym języku, między innymi dzięki tym, których przyjechałem tutaj wspomnieć? Orszak po chwili zatrzymuje się, bo „kwiat miejscowej inteligencji” zablokował drogę. Wódka za przejazd. Jedna, druga, trzecia… Taka tradycja. Czwarta, piąta, szósta… Traktor zjeżdża na bok, samochody ruszają by po chwili zniknąć za zakrętem. Ja także ruszam. Kieruję się na północ, a niedługo potem skręcam na zachód. Przejeżdżam przez Szczurową, a później przez Uście Solne. To gdzieś tutaj Dakota rozpoczynała podejście do lądowania. Jadę dalej. Mijam Ispinę, a w Woli Zabierzowskiej funduję sobie pierwszy, i zarazem ostatni podczas powrotnej drogi, krótki postój. Nie czuję zmęczenia. Tylko najmniej szlachetna część ciała daje mi się trochę we znaki. Żelowa wkładka w spodenkach dedykowanych na długie dystanse nie sprawdza się. Dojeżdżam do Niepołomic. Choć do domu pozostało ponad 20 kilometrów, to czuję, jakbym już w nim był. Ostatnia część trasy to już rutyna.
***
Brindisi, 26 lipca 1944 roku, godzina 5:43. George Culliford zakończył kołowanie po płycie lotniska. Silniki zmniejszają obroty, aż wreszcie zatrzymują się. Tysiące kilometrów dalej Londyn budzi się właśnie do życia, życia w którym już niedługo będzie mniej śmierci spadającej z nieba.
***
Kraków, 20 lipca 2013 roku, godzina 19:10. Dojeżdżam pod dom. Zatrzymuję się, wyłączam całą elektronikę. Za mną prawie 170 kilometrów spędzonych na rowerowym siodełku. Za mną 69 lat historii. Przede mną kolejne pomysły na odkrywanie historii najnowszej, której próżno szukać w zreformowanym, ograniczonym do poziomu „kolorowania drwala” systemie szkolnictwa. Józef Piłsudski powiedział kiedyś, że „Naród, który traci pamięć przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”. I niech to zdanie wystarczy za komentarz.