Podróż w czasie
No i znowu poniosło mnie w stronę Świątnik Górnych, co oczywiście oznaczało walkę z podjazdami w pełnym słońcu. Odczuwałem jeszcze co prawda lekkie zmęczenie po sobotnim szaleństwie, ale nie chciałem ograniczać się do kręcenia łatwych kilometrów.
Dzisiaj miałem okazję przejechać się kilkoma drogami, których jeszcze nigdy nie przemierzałem. Pierwsza z nich wiedzie od Lusiny, przez Konary do Łobzowa. To prawie sześciokilometrowy podjazd o zróżnicowanym nachyleniu. Ale nie to stanowiło trudność. W Konarach jest „coś”, jakaś firma lub jakiś ośrodek rolniczy, na terenie którego – mam takie wrażenie – „produkowana” jest gnojowica lub cokolwiek innego, co w taki upał, jaki był dzisiaj, potwornie śmierdziało. Na odcinku ponad stu metrów, nie byłem w stanie normalnie oddychać. Niemalże krztusiłem się śmierdzącym powietrzem i niedużo brakowało, abym po prostu zwymiotował. Współczuję okolicznym mieszkańcom. Mnie w końcu udało się wyrwać z tego smrodu, a oni tam zostali.
Druga z nowo odkrytych dróg wiedzie ze Świątnik Górnych, przez Rzeszotary Dolne, Rzeszotary, Ochojno, do Golkowic. Niesamowity jest zwłaszcza odcinek pomiędzy Ochojnem a Golkowicami. Nie dość, że droga stromo opada w dół, to na dodatek jest wąska i kręta. Niedużo brakowało, abym „przestrzelił” jeden z zakrętów i zawarł bliższą znajomość z gęstymi krzakami na poboczu. Cudem zwolniłem na tyle, aby nie stracić kontaktu z utwardzonym podłożem. Potem zjeżdżałem już ostrożniej i bardzo dobrze, bo miałem czas, aby rozejrzeć się wokół siebie. A było warto, bo wśród wielu mniej lub bardziej nowoczesnych budynków zauważyłem relikty minionej epoki i to nie tej sprzed lat trzydziestu, czy czterdziestu, ale tak na oko przynajmniej osiemdziesięciu. Który to już raz miałem wrażenie, że właśnie przeniosłem się w czasie? Ta okolica musiała kiedyś wyglądać zupełnie inaczej. Nie było murowanych domów, anten satelitarnych, asfaltowej drogi. Domostwa były drewniane, zapewne podobne do tego, które uwieczniłem na fotografii.
Podróż w czasie w okolicy Cosówki
Jak długo ten dom oprze się próbie czasu? Czy ktoś jeszcze w nim mieszka? W oknie nie widziałem nikogo, lecz wyobraźnie podpowiadała, że za firanką siedzi staruszka i spogląda przez zakurzone okna na świat, który tak bardzo się zmienił za jej życia. Czeka by przekroczyć próg wieczności, a wtedy ktoś kupi tę działkę, zburzy chatę, a na jej miejscu postawi kolejny betonowy bunkier… Wszystko przemija.
Tak bardzo zatopiłem się w powiewie nostalgii, że nie czułem nawet trudów podjazdu, który potem musiałem pokonać. Kontynuując wątek podróży w czasie, wróciłem na chwilę na mojej młodości, która przypadła w najbardziej fascynującym okresie historii najnowszej, czyli w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dlaczego o tym myślałem? Z powodu pewnej płyty. Ale najpierw mały rys historyczny… Muzyka jest jedną z moich pasji, której jestem wierny po dzień dzisiejszy. Lata ’80 stworzyły gatunek muzyczny o nazwie „New Romantic”. Obiektywnie należy podkreślić, że nurt ten nie charakteryzował się specjalnie skomplikowanymi konstrukcjami muzycznymi, ale mam do niego stosunek sentymentalny. Mam sporo płyt z tego okresu, do których często wracam. Jednym z czołowych przedstawicieli „nowego romantyzmu” był brytyjski zespół Ultravox. Kto wówczas nie słuchał „Vienna”, „The Voice”, „Hymn”, „Visions in Blue” czy „Dancing with Tears in My Eyes”? Czasy się zmieniły, Midge Ure usiłował zrobić karierę solową, a po zespole słuch zaginął. I oto nagle po latach reaktywował się, a rok temu pojawiła się płyta! Niby nowa, niby nowoczesna, ale przenosi słuchacza w lata ’80. Kolejna dzisiaj podróż w czasie. I o tym sobie myślałem, gdy pokonywałem ostatnie kilometry dzielące mnie od Wieliczki.
Nie miało być nostalgicznie, ale tak jakoś wyszło…