Bez rutyny
Spojrzałem na historię moich ostatnich przejażdżek i stwierdziłem, że nie jest dobrze. Mało ciekawe, doskonale znane, wielokrotnie pokonywane trasy. Rutyna. Czy nie ma już miejsca na odrobinę szaleństwa, pragnienia poznania ciekawych miejsc, zmierzenia się z nowymi wyzwaniami? Czyżby rowerowa pasja zmierzała powoli w stronę czarnej dziury codzienności?
No dobra, trochę przesadziłem, ale faktem jest, że wiele ostatnich przejażdżek było bezbarwnych niczym potrawa bez przyprawy. Dobrze podane, obfite, ale próżno w nich szukać soli, pieprzu, ostrej papryki. Dzisiaj nareszcie miało być inaczej. Ostrych przypraw zamierzałem poszukać wśród licznych podkrakowskich wzniesień.
Zacząłem niewinnie od Wieliczki. Mimo, że mieszkam nieopodal, to wjechałem do niej od północnej strony. Nie skierowałem się do centrum, ale wybrawszy gruntowe drogi, zacząłem eksplorować okoliczne wioski. W ten sposób dotarłem do Śledziejowic, Strumian i Małej Wsi. Zaliczając mniejsze lub większe podjazdy, jadąc po mniejszych lub większych kamorach, pojawiłem się na bardziej cywilizowanej drodze tuż za Węgrzcami Wielkimi. Jakiś czas poruszałem się doskonale znaną trasą na wschód. Przejechałem przez Zakrzów, Zakrzowiec i Gruszki. Na wysokości Szarowa skręciłem na południe. Przejechałem nad autostradą i rozpocząłem podjazd do miejscowości Łysokanie, która leży przy niegdysiejszej głównej drodze do Tarnowa. Kiedyś pewnie miałbym problem, aby bezpiecznie przejechać na jej drugą stronę, ale teraz jest to spokojna i świetnie utrzymana arteria. Nie można tego powiedzieć o drodze, którą zjeżdżałem przez Grodkowice. Ruch był co prawda zerowy, ale droga jest asfaltowa wyłącznie z nazwy, a bardziej przypomina ciężki gruntowy szlak. Jechałem więc w miarę wolno i ostrożnie, aby na jakiejś dziurze nie zakończyć przedwcześnie przejażdżki.
W Grodkowicach wjechałem na drogę gruntową. Jadąc suchym szlakiem wznosiłem tumany kurzu i z takim „ogonem” za sobą dojechałem do Cichawy. Skręciłem na zachód i rozpocząłem najciekawszą część dzisiejszej trasy. Do tej pory zdarzały się płaskie odcinki. Niezbyt długie, góra kilometrowe, ale jednak były. Od tej pory miałem poruszać się wyłącznie w górę lub w dół. Przejechałem przez Krakuszowice, Wiatowice i Liplas. Tam ponownie skręciłem na zachód i dojechałem do Bilczyc. Przejechałem na drugą stronę drogi Wieliczka – Gdów i cały czas jadąc pod górę, dotarłem do Sławkowic. Podjazd wcale się nie skończył. Wspinałem się wyżej i wyżej, a potem czekała mnie chwila odprężenia w postaci zjazdu do Sułowa. Za wioską kontynuowałem zjazd i niedużo brakowało, a pobiłbym prywatny rekord prędkości. Zdrowy rozsądek kazał mi jednak zwalniać przed zakrętami. Straciwszy prawie sto metrów wysokości rozpocząłem kolejny podjazd w okolicach Dobranowic. Wysokościomierz odmierzał kolejne metry, aż zatrzymał się na 408 metrach n.p.m. Co się odwlecze, to nie uciecze. Co nie udało się wcześniej, stało się teraz. Na zjeździe do Raciborska przekroczyłem 71 km/h, co jest moim najlepszym wynikiem. Pewnie mógłbym zjeżdżać jeszcze szybciej, ale w moim wieku rozsądek zbyt często dochodzi do głosu ;).
Zadowolony z siebie kontynuowałem jazdę. Za Raciborskiem droga to wznosiła się, to opadała. Nie było miejsca na nudę i wspomnianą na początku rutynę. Dojechałem do Gorzkowa i cały czas poruszając się w kierunku zachodnim, dotarłem do Świątnik Górnych. Przejechałem główną ulicą, która upamiętnia inż. Kazimierza Bruchnalskiego, twórcę Muzeum Rzemiosła Ślusarstwa, pierwszego dyrektora Cesarsko Królewskiej Szkoły Ślusarskiej, a prywatnie prapradziadka mojego kolegi z pracy – Piotrze, pozdrawiam.
Za Świątnikami Górnymi skręciłem na południe, aby przez Wrząsowice wrócić do Krakowa. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, zdecydowałem się na ostatni podjazd ulicą Sawiczewskich do Drogi Rokadowej. Potem dominowały już zjazdy i wkrótce pojawiłem się w domu.