Kraków – Krzeszowice – Skała – Kraków
Dzisiejsza wyprawa była zorganizowana trochę na wariata. Jeszcze przed południem nie miałem bladego pojęcia, gdzie pojadę. Odpaliłem MapSource i na chybcika zacząłem planować. Po zaledwie kilku minutach miałem gotowy zarys trasy, który okazał się ostateczną wersją, bo nie chciało mi się wchodzić w szczegóły i analizować każdy jej kilometr. Przerzuciłem więc owoc krótkiej pracy do GPS’a, zaaplikowałem sobie stosowną dawkę spaghetti (al dente rzecz jasna), spakowałem się i wyruszyłem w drogę.
Pogoda była wręcz idealna. Słonecznie i ciepło, ale bez przesady. Słaby wiatr. Do zbiegu ulic Lindego i Balickiej, czyli do miejsca, w którym rozpoczynała się zaplanowana trasa, miałem około 17 kilometrów. Musiałem więc przejechać przez całe miasto, a wiedząc, że potem czeka mnie jeszcze setka kilometrów, poruszałem się niezbyt szybko, starając się rozgrzać i przygotować do dalszej jazdy.
Ulicą Balicką dojechałem – jakżeby inaczej – do Balic. Przejeżdżając nad autostradą mogłem zobaczyć, co działo się przed bramkami wjazdowymi na najdroższą drogę nowoczesnej Europy. Wszystkie pasy były zajęte, a korek, jak się później dowiedziałem, miał osiem kilometrów długości. Auta stały, a ja spokojnie jechałem dalej. Na razie było płasko, co wkrótce miało się zmienić. Przejechałem przez Aleksandrowice i Morawicę. Zaraz później zaczął się pierwszy z wielu podjazdów, jakie miałem tego dnia pokonać. Mając to na względzie, nie spieszyłem się i spokojnie pokonywałem kolejne metry w poziomie i w pionie. Jadąc cały czas w górę, minąłem Chrosną i Brzoskwinię. Ponownie przejechałem nad autostradą. Teraz czekał mnie krótki zjazd przez las do Frywałdu. Zacieniona droga, gdzie słoneczne światło docierało z trudem, była mokra, co bardzo szybko odczułem w miejscu, gdzie rozpoczyna się kręgosłup. Na obrzeżach Frywałdu ponownie przejechałem nad autostradą i zaraz potem otoczył mnie gęsty las. Asfalt się skończył, a ja musiałem lawirować pomiędzy głębokimi kałużami i omijać miejsca, których błotna konsystencja zabierała nadzieję na sprawne ich pokonanie. Na dodatek rozpoczął się kolejny podjazd, który w tych warunkach był dosyć męczący. W końcu dotarłem do bardziej cywilizowanej, a przede wszystkim do w miarę suchej drogi. Spokojnie zjeżdżałem do Tenczynka, a tuż za mną, równie spokojnie poruszał się samochód policyjny. Mając taką eskortę, czułem się naprawdę bezpiecznie. Przy wyjeździe z lasu zatrzymałem się, aby uwiecznić na fotografii, czyli w zasadzie na karcie pamięci, bramę wjazdową do Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego. Uprzedzając ewentualne pytania dodam, że policja nie zaczekała, aż skończę robić zdjęcia i zostałem bez eskorty.
Z Tenczynka pojechałem do Krzeszowic. Ten krótki odcinek był płaski, co dzisiaj należało raczej do rzadkości. Jeszcze w Krzeszowicach rozpoczął się podjazd, który okazał się dosyć wymagający. Miał ponad cztery kilometry długości, dwieście metrów przewyższenia, a nachylenie miejscami dochodziło do 11%. Starając się oszczędzać siły na dalszą jazdę, użyłem „młynka” na najbardziej stromych fragmentach podjazdu. Przejechałem przez górę o wiele mówiącej nazwie Boża Męka i wkrótce potem dotarłem do Paczółtowic. Poruszając się w dół mogłem nieco zregenerować siły po wcześniejszym podjeździe. W ten sposób dojechałem do Racławic. Nie były to co prawda „te” Racławice od Kościuszki, ale gdyby ktoś pytał, zawsze mogę powiedzieć, że w Racławicach już byłem. Tutaj skończył się zjazd, ale zamiast płaskiego odcinka, rozpoczął się kolejny podjazd, który na szczęście był relaksujący. Nachylenie z rzadka przekraczało 1%, co i tak po ponad pięciu kilometrach wyniosło mnie o jakieś czterdzieści metrów w pionie. Minąłem Czubrowice, gdzie dobre się skończyło i zanim dojechałem do Przegini, musiałem na krótkim odcinku wspiąć się pięćdziesiąt metrów w górę.
W Przegini nie wjechałem na główną drogę Kraków-Olkusz, ale wybrałem biegnącą równolegle do niej uliczkę, którą „zaproponował” mi GPS. Półtora kilometra dalej uliczka owa miała łączyć się z trasą olkuską. No właśnie, miała, ale się nie połączyła. We wskazanym miejscu czekało na mnie zaorane pole okraszone błotem, za którym przebiegała właściwa droga. Cóż mogłem zrobić? Zawróciłem i zacząłem szukać jakiegoś prostopadłego łącznika, który doprowadziłby mnie z powrotem na właściwy szlak. Mogłem co prawda przemknąć po partyzancku przez prywatne posesje, ale tabliczki z wizerunkiem sympatycznej mordki wilczura skutecznie studziły mój zapał do tej formy skracania drogi. Musiałem więc cofnąć się prawie kilometr, zanim znalazłem właściwą drogę. Nie lubię jeździć głównymi drogami, ale teraz nie miałem wyjścia i najbliższe kilka kilometrów musiałem przejechać w smrodzie i hałasie. Ruch był olbrzymi, ale na szczęście głównie w stronę Olkusza. O szerokich poboczach mogłem zapomnieć, więc skupiłem się na tym, aby możliwie szybko dotrzeć do skrzyżowania, na którym miałem pożegnać drogę 94. Nastąpiło to tuż przed Jerzmanowicami. Tutaj czekały na mnie niewielkie pagórki, co w kontekście dzisiejszej przejażdżki oznaczało zjazdy i podjazdy o przewyższeniach trzydziestu, czterdziestu metrów. Przejechałem więc przez Saspów, Kalinów i Wolę Kalinowską. Tam wjechałem na teren Ojcowskiego Parku Narodowego.
Ojcowski Park Narodowy powitał mnie fajerwerkiem w postaci szybkiego zjazdu. Na krótkim dystansie „straciłem” ponad sto metrów, co chwilowo upośledziło mój słuch. Kolejne kilka kilometrów to prawie płaski odcinek, wiodący w okolice zamku w Pieskowej Skale. Tam musiałem zwrócić to, co wcześniej dała mi góra i wspiąłem się o ponad osiemdziesiąt metrów. Zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, a do celu podróży pozostawało jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Na szczęście przez najbliższe dwadzieścia kilometrów trasa miała łagodnie opadać i chociaż była mocno pagórkowata, to podjazdy nie zapowiadały się na męczące. Przejechałem przez miejscowość o nazwie Wielmoże, a niedługo potem dojechałem do Skały. Tutaj spowolniły mnie samochody, które starając się ominąć wszystkie dziury na remontowanej drodze, poruszały się wężykiem od lewej do prawej krawędzi drogi. Poręba, Cianowice Duże, Smardzowice, Maszyce. Droga nareszcie zaczęła sprowadzać mnie w dół. Na razie delikatnie, ale na odcinku Grębynice – Korzkiew – Januszowice zjazd jest już bardzo ostry. W krótkim czasie zjechałem ponad sto metrów, a gdyby droga nie była kręta i miejscami mokra, spokojnie pobiłbym osobisty rekord prędkości. Kolejne kilometry były już płaskie, więc pomimo zmęczenia mogłem je w miarę szybko pokonać.
Niestety nie dane mi było spokojnie i bez wysiłku dojechać do domu. Czekał na mnie ostatni tego dnia podjazd. Może nie najwyższy, nie najdłuższy, ale gdy się jest zmęczonym, to dziesięcioprocentowe średnie nachylenie może zrobić wrażenie. Mozolnie wspinałem się więc na wzgórze, na którym dumnie pnie się ku niebiosom wieża siedemnastowiecznego kościoła w Giebułtowie. Kolejny raz musiałem użyć „młynka”. Prędkość znacząco spadła i miałem wrażenie, że podjazd nigdy się nie skończy. W końcu dotarłem na szczyt. Jeszcze tylko szybki zjazd, łagodny podjazd i znalazłem się na drodze, która subtelnie opadając, doprowadziła mnie do ulicy Łokietka, gdzie kończyła się zaplanowana trasa. Stamtąd musiałem jeszcze dotrzeć do domu. Nad Krakowem właśnie zachodziło słońce. Jego ostatnie promienie towarzyszyły mi w drodze. Marząc o szklance zimnej coli i relaksującej kąpieli, kilometr za kilometrem zbliżałem się do domu. Gdy wreszcie zsiadłem z roweru, na dobre zapadł już zmierzch.
Brama lasu w Tenczynku
Okolice Paczółtowic
Migawka z Ojcowskiego Parku Narodowego