Energetycznie
Niedzielny, pochmurny poranek nie napawał optymistycznie. Przy czym przez poranek rozumiem godzinę 9:00, czyli moment, w którym proboszcz za pomocą dzwonów daje wszystkim znać, że za pół godziny rozpoczyna się msza. Robi to pewnie na wypadek, gdyby któryś z parafian nie miał zegarka, ani telefonu komórkowego, ani telewizora, ani komputera, ani choćby radia… Zapadłem w krótką drzemkę, a gdy ponownie otworzyłem oczy, niebo wyglądało już znacznie lepiej. Postanowiłem więc, że popołudniu wybiorę się na przejażdżkę.
W ostatnim numerze bikeBoard pani Karolina Kozela napisała, jak możny sporządzić własny żel energetyczny. Wpadłem na pomysł, aby sprawdzić w praktyce ową miksturę, co było o tyle łatwe, że miałem w domu wszystkie składniki. Zmiksowałem więc kaszę jaglaną, banany i daktyle, dodałem szczyptę soli i trochę cynamonu. Sprawdziłem, czy mieszanina w ogóle jest jadalna, a ponieważ smakowała lepiej niż wyglądała, z pewnym trudem wepchnąłem podejrzanie wyglądającą papkę do woreczka i zapakowałem do plecaka. Tak wyposażony punktualnie o 14 wyruszyłem w trasę.
Najpierw pojechałem do pobliskiego hipermarketu Tesco, a konkretnie do znajdującego się tam bankomatu. Kiedyś przekonałem się, że są sytuacje, gdy plastikowy pieniądz na nic się nie zdaje i gotówka jest na wagę złota, zgodnie z kryzysowym prawem głoszonym przez giełdowych graczy: „the cash is king”. Wyposażywszy się w prawne środki płatnicze, ruszyłem dalej. Przejechałem ulicami Kosocicką, Rżącką, Cechową i Stojałowskiego. Potem Podmokłą, Jugowicką i Zawiłą. Wiał dosyć silny zachodni wiatr. Mimo to jazda sprawiała mi dużą przyjemność. Wiedziałem, że wcześniej czy później zmienię kierunek i wtedy pozwolę sobie na odpoczynek. Skręciłem na północ w ulicę Skotnicką, dojechałem do Winnickiej i w końcu do Tynieckiej. Podobnie jak poprzednim razem, dojechałem do ulicy Kolnej by przejechać na drugi brzeg Wisły. Tam zatrzymałem się na moment, aby łyknąć trochę energetycznego żelu „made by me” ;). W dalszym ciągu kontynuowałem jazdę tym samym szlakiem, co poprzednio. Dojechałem więc do Księcia Józefa i skierowałem się do Kryspinowa, a potem do Liszek. Jednak tym razem nie skręciłem w stronę Morawicy, ale pojechałem dalej. Trasa na tym odcinku nie była płaska. To wznosiła się, to opadała. Krótko mówiąc nie było nudno. Przejechałem przez Kaszów i nadal podążałem pod wiatr na zachód. Skręciłem do Czułówka. Teraz jechałem na północny-wschód, a więc miałem „wietrzne” wspomaganie.
Dojeżdżałem do Czułowa. Cały czas pod górę. Gdy już dotarłem do głównej drogi, kolejny raz skręciłem na zachód. Znów miałem pod górę. Niedługo później skierowałem się na północ do Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego. Droga nareszcie wiodła w dół. Przejechałem przez piękną, pełną bujnej zieleni Dolinę Mnikowską. Ten fragment był bardzo odprężający. Za Mnikowem skręciłem na północny-wchód, przejechałem przez Dziady i dotarłem do Morawicy. Teraz moja trasa kolejny raz pokrywała się z poprzednią przejażdżką. Przejechałem więc pod autostradą i skręciłem w stronę Balic. Miałem wiatr w plecy, więc jazda była teraz łatwa, aż za bardzo łatwa. Nie czułem zmęczenia, więc postanowiłem utrudnić sobie życie i zamiast skierować się prosto do Krakowa, skręciłem w Balicach na północ, a zaraz potem na zachód w stronę Burowa.
Droga znów zaczęła się piąć w górę. Minąłem Burów i wspinałem się dalej. Najbardziej stromo zrobiło się przed Kleszczowem. Tutaj maksymalne nachylenie wynosiło 11%. Nie wiem, czy to cudowne właściwości własnoręcznie przyrządzonego żelu energetycznego, czy może po prostu byłem w formie, ale jakoś bez specjalnego trudu wywiozłem wszystkie swoje kilogramy na szczyt. A było warto, bo za szczytem czekała nagroda w postaci szybkiego zjazdu do Kochanowa. Tam przekroczyłem 70 km/h i niewiele brakowało, abym pobił swój prywatny rekord. Jednak jak zwykle przestraszyłem się jednego z zakrętów i wolałem zwolnić, zamiast ryzykować zakończenia żywota na jednym z gęsto rosnących drzew. W Kochanowie skręciłem w stronę Zabierzowa i w tym właśnie miejscu rozpocząłem procedurę powrotu do domu, aczkolwiek nie najkrótszą drogą.
W Zabierzowie zaliczyłem króciutki postój, w celu przełknięcia następnej porcji cudownego żelu. Potem pojechałem w stronę Rząski, ale tam nie zjechałem do ulicy Balickiej, tylko pojechałem w stronę ulicy Pasternik. Później dotarłem do ulicy Jasnogórskiej, by ulicą Gaik dojechać do ulicy Łokietka. Poruszałem się w stronę centrum Krakowa, aż w końcu pojawiłem się na Podgórzu. Stamtąd tradycyjnym szlakiem przez Rybitwy dotarłem do domu.
Za chwilę rozpocznę ostatnie 20 kilometrów…