Tour de Pologne i klimaty piekła
Wszystko zaczęło się od przestudiowania trasy rozpoczętego dzisiaj Tour de Pologne. Ostatni etap, czyli jazda indywidualna na czas zostanie rozegrany dokładnie za tydzień. Kolarze będą walczyć o jak najlepszy rezultat na odcinku pomiędzy Wieliczką a Krakowem. Nie pojadą najkrótszą drogą, lecz przejadą malowniczą trasą, która przez połowę dystansu będzie hybrydą męczących podjazdów i szybkich zjazdów. Pomyślałem sobie, że warto poczuć na własnej skórze, co czeka profesjonalistów. Trasa wspomnianego etapu była więc punktem wyjścia dzisiejszej przejażdżki. To byłoby za mało, więc znacznie ją wydłużyłem, przy czym kierowałem się zasadą: nie ma być łatwo. Nie wziąłem wszakże pod uwagę, że akurat w ten weekend przyjdzie do Polski fala upałów. Zaplanowana trasa w kontekście trzydziestu kilku stopni w cieniu wyglądała więc na totalne szaleństwo.
Spodziewałem się, że wyjadę około południa, ale dzięki jakiemuś nadgorliwemu parafianinowi, który uparł się, aby o 7:30 kosić trawę na terenie kościoła, zarówno ja, jak i połowa osiedla została pozbawiona możliwości wyspania się po tygodniu pracy. Na nogach byłem więc przynajmniej godzinę wcześniej niż zwykle i mogłem spokojnie przygotować się do wyjazdu. Przezornie zapakowałem więcej niż zwykle batoników oraz dwie dodatkowe butelki wody mineralnej. Wyruszyłem punktualnie o 11.
Chcąc zaliczyć trasę VII etapu TdP, musiałem najpierw pojechać do Wieliczki. Słońce mocno świeciło, ale nie przeszkadzało w pokonaniu pierwszych, łatwych, rozgrzewkowych kilometrów. Przyjechałem na wielicki rynek, bo właśnie tam odbędzie się start i mogłem rozpocząć właściwą część trasy.
Przejechałem kilkadziesiąt metrów po kostce brukowej i zanim zdążyłem się zorientować, zaczął się pierwszy podjazd. Świeży asfalt, położony zapewne z okazji wyścigu, niemalże parował w pełnym słońcu. Powoli pokonywałem dwa kilometry w poziomie i ponad sto metrów przewyższenia, które dzieliły mnie od Sierczy. Nie forsowałem się i oszczędzałem siły, a przez kolejne dwa kilometry mogłem odprężyć się na szybkim zjeździe. To było ważne, bo zaraz potem droga znowu zaczęła piąć się w górę. Tym razem były to ponad cztery kilometry z raptem dwoma lub trzema płaskimi fragmentami, które pozwalały na złapanie oddechu. Termometr wskazywał 36°C, gdy mozolnie zaliczałem każdy metr z ponad stu metrów przewyższenia. Przejechałem przez Koźmice Wielkie i Gorzków. Tutaj skręciłem na wschód w stronę wsi Raciborsko. Droga początkowo jeszcze się nieco wznosiła, a potem zaczęła delikatnie opadać. Gdy wjechałem do Raciborska i skręciłem na północ, łagodny spadek przeszedł w zdecydowanie bardziej stromy zjazd. I bardzo dobrze, bo szybka jazda była jedyną szansą na ochłodzenie ciała. To co dobre, szybko się jednak kończy i niebawem musiałem zmierzyć się z kolejną górką. Tym razem był to podjazd do wsi Rożnowa, która znajduje się tuż obok Wieliczki. Na niebie pojawiły się chmurki, które na tyle przysłoniły słońce, że temperatura spadła do 32°C i od razu zrobiło się nieco sympatyczniej. Całkiem fajnie było na górze, bo miałem przed sobą trzy kilometry zjazdu, na którym „straciłem” prawie 120 metrów wysokości. W Wieliczce skręciłem w stronę Gdowa i dojechałem do ronda. Przejechałem przez Lednicę Górną. W Tomaszkowicach najadłem się strachu, gdy jakiś idiota kierujący tirem, nie dość, że z pewnością przekroczył dozwoloną prędkość, to zupełnie zignorował konieczność zachowania bezpiecznego odstępu. Wielkie opony przemknęły tuż obok mnie, a ja przypomniałem sobie, że wiele lat temu w podobnej sytuacji zginął mój znajomy, wciągnięty pod koła naczepy. Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem jeździć z kamerą i upubliczniać tego typu przypadki, a może nawet donosić na policję? „Donos” nie brzmi szczególnie ładnie, ale być może uratuję komuś życie. A tak na marginesie, to drogi 966, czyli tej w stronę Gdowa wyjątkowo nie lubię. Pozbawiona poboczy jest bardzo niebezpieczna dla rowerzystów, głównie z prostego powodu, że mało kto jedzie tędy z dozwoloną prędkością. Na szczęście w Tomaszkowicach skręciłem na północ, kończąc krótki, acz nerwowy przejazd drogą 966.
Dojechałem do Sułkowa i przejechałem wiaduktem ponad drogą 94. W tym miejscu w sobotę kolarze skręcą na zachód i pomkną do Krakowa. Ja zakończyłem tutaj eksplorację trasy VII etapu TdP i zatrzymałem się na chwilę, by zastanowić się czy realizować zaplanowaną trasę, czy – biorąc pod uwagę upał – zrezygnować i wybrać łatwiejszy wariant, bądź nawet wrócić do domu. Szybko doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że rezygnacja z tak błahych powodów jak upał, nie leży w mojej naturze. Ruszyłem więc w dalszą drogę. Dojechałem do Ochmanowa, a potem do Bodzanowa. Trasa była pagórkowata, ale w porównaniu do tego, co już miałem poza sobą, nie była specjalnie wymagająca. Z Bodzanowa pojechałem na południe, przejechałem przez Zabłocie i dotarłem do wsi Łazany. Znowu miałem pod górę. Nachylenie sięgało 10%, żar lał się z nieba i promieniował od asfaltu. Zero cienia. Biorąc głębokie oddechy miałem wrażenie, że przejeżdżam przez piekło. Wyjątkowo powoli zbliżałem się do szczytu wzniesienia. Zamiast więc patrzeć przed siebie i dołować myślą, że jeszcze tak daleko, koncentrowałem wzrok na drodze tuż przed rowerem. To pomaga. Wreszcie dotarłem na górę i po chwili mogłem rozkoszować się długim zjazdem do wsi Hucisko, a potem do Kunic. Tam skręciłem w stronę Dobczyc, rozpoczynając jednocześnie pokonywanie kilkukilometrowego, prawie płaskiego odcinka trasy.
Z Dobczyc pojechałem w stronę Myślenic. Wzniesienia, które miałem w zasięgu wzroku oznaczały, że najwyższy czas pożegnać płaską drogę. W planie miałem dojechanie do Świątnik Górnych, ale nie najkrótszą drogą. Przejechałem przez Brzączowice, a potem przez Działy, Granice, Wiśnicz i Zagórze. Po drodze wstąpiłem do wiejskiego sklepiku, aby uzupełnić zapas wody mineralnej, który na tym etapie był już znacząco uszczuplony. Z Zagórza pojechałem do Sieprawia. To ponad kilometrowy, dosyć stromy zjazd. Cieszyłem się, bo znowu mogłem się trochę odprężyć, a przede wszystkim trochę ochłodzić. Niestety zjazd miał także skutki uboczne. Przede mną były Świątniki Górne, które jak sama nazwa wskazuje położone są na górze, a ja byłem… na dole. Który to już raz musiałem dzisiaj zmierzyć się z nieubłaganym prawem powszechnego ciążenia? Podjazd zaczął się zupełnie niewinnie. Nachylenie dochodziło do 6%, a GPS wskazywał, że do celu jest niecałe dwa kilometry. Pomyślałem, że spokojnie dam radę i to nawet bez zadyszki. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo. Po chwili nachylenie wzrosło i w niektórych miejscach licznik wskazywał nawet 13%. Na domiar złego zostałem zaatakowany przez jakieś oszalałe osy i sporą część energii traciłem na ich odganianie. Metr za metrem zbliżałem się do głównej drogi, czując jak krople potu spływają po twarzy, czując jak resztki energii ulatują w nicość z tygla ogrzewanego piekielnym upałem. Jeszcze 300 metrów, 250, 200… Coraz bliżej… 100 metrów, 50… Dotarłem.
Ze Świątnik Górnych miałem już blisko do Krakowa, ale… ale wcale nie chciało mi się wybierać najkrótszej drogi. Pojechałem więc do Mogilan, co oznaczało pokonanie kolejnych metrów w pionie. Z Mogilan zjechałem do Skawiny i tam zatrzymałem się na krótki postój w parku. Potem tradycyjnie pojechałem do Tyńca, a stamtąd wróciłem do Krakowa. Nie jechałem jednak zatłoczoną ścieżką rowerową, ale ulicą Tyniecką. Przejechałem przez Dębniki i dotarłem do Podgórza. Stąd zostało mi już tylko sześć kilometrów do domu, do chłodnej kąpieli i do szklanki zimnej Coca-Coli.
Koniec podjazdu w Łazanach…
Wyjeżdżam z Dobczyc…
Odpoczynek z Kazimierzem Wielkim w skawińskim parku…