Gorące podjazdy
Wielokrotnie wspominałem, że Kraków jest idealnym miastem dla rowerzystów. Nie mam tutaj na myśli infrastruktury, bo z rowerowymi ścieżkami różnie u nas bywa, ale o geograficzne położenie. Wolisz jeździć po płaskim? Proszę bardzo. Lubisz pagórki? Jest ich pod dostatkiem. Kochasz góry? Są niedaleko. Szukając pozytywnego zmęczenia, czyli takiego, które wiąże się z silnym wydzielaniem endorfin, postanowiłem zaliczyć dzisiaj „hopkowatą” trasę w okolicach Krakowa. Zaopatrzywszy się w spory zapas wody, bo wysoka temperatura zwiastowała szybkie odwodnienie, tuż po siedemnastej wyruszyłem na trasę.
Zacząłem skromnie od dojazdu do Wieliczki. Nie skierowałem się do centrum tego urokliwego miasta, ale od razu skręciłem w ulicę Kościuszki i zaraz potem w ulicę Sadową. Ulica ta mniej lub bardziej pnie się do góry, a za granicą Krakowa przechodzi w ulicę Krzemieniecką. Niezbyt wymagający to podjazd, który idealnie nadawał się na rozgrzewkę. Jechałem pod wiatr, ale coś innego przeszkadzało mi znacznie bardziej. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby przy ulicy Krzemienieckiej zlokalizować… sortownię śmieci MPO. Nie wiem, co tutaj sortują, ale z pewnością nie są to buteleczki po perfumach. W gorące dni nad okolicą unosi się mało atrakcyjny zapach, a dzisiaj właśnie było gorąco. Chcąc szybko opuścić „strefę skażenia”, musiałem mocniej nacisnąć na pedały, co wymagało wdychania większych ilości morowego powietrza. W końcu dałem za wygraną i miast brnąć w smrodzie, skręciłem w ulicę Żelazowskiego. Tutaj czekał na mnie bardzo szybki zjazd. Po nim rozpoczął się oczywiście podjazd, który zakończyłem przy kościele w Kosocicach. Ulicami Osterwy, Tuchowską i Drogą Rokadową dotarłem do ulicy Kuryłowicza. Zaliczyłem kolejny zjazd i znalazłem się na ulicy Myślenickiej. Początkowo pojechałem w stronę ulicy Kąpielowej, ale szybko zmieniłem kierunek i pojechałem na południe.
Minąłem Lusinę i skierowałem się do Wrząsowic. Tutaj zaczął się kolejny podjazd. Asfalt potęgował odczucie gorąca, więc niezbyt spiesznie wspinałem się na górę. Zgodnie z prawami natury, po podjeździe był zjazd, a potem następny podjazd, tym razem do Świątnik Górnych. Tam skręciłem w stronę Mogilan. Pagórkowata i kręta droga wiodła przez małe wioski, by doprowadzić mnie do nowego wiaduktu nad „zakopianką”, za którym rozpocząłem podjazd do centrum Mogilan, czyli małego ryneczku z kościołem i Urzędem Gminy. To był prawie najwyższy punkt dzisiejszej eskapady. Prawie, bo niecałe dwa kilometry dalej, gdy jechałem w stronę wioski Buków, byłem wyżej o jakieś dziesięć metrów. Za Bukowem skręciłem w stronę Skawiny. Był to najszybszy fragment trasy. Na krótkim odcinku zjechałem 150 metrów w dół. Szkoda, że droga miejscami przypomina kartoflisko, bo spokojnie mógłbym zbliżyć się, a może i pobić mój prywatny rekord prędkości.
Przejechałem przez Skawinę i skierowałem się do Tyńca. Jadąc w stronę obwodnicy Krakowa i kładki nad Wisłą, zastanawiałem się, co dalej. Nie chciałem wracać ścieżką rowerową wzdłuż Wisły, bo to wyglądało za mało ambitnie. Pomyślałem, że ostatni akt dzisiejszej wycieczki powinien być mocnym akcentem. Przejechałem więc na drugą stronę Królowej Rzek Polskich, ulicą Orlą wyjechałem do ulicy Księcia Józefa, skręciłem na wchód, a wkrótce zmieniłem kierunek i skręciłem w Aleję Wędrowników. Zamierzałem wyjechać do ZOO. Podjazd od tej strony jest bardziej wymagający, niż ten tradycyjny ulicą Leśną. Nachylenie miejscami dochodzi do 11%, więc zakończywszy najtrudniejszą część podjazdu, łapczywie wdychałem powietrze. Wkrótce potem byłem już przy ZOO i mogłem cieszyć się ostatnim tego dnia szybkim zjazdem.
W porównaniu do reszty trasy, ostatni etap nie był ekscytujący. Dojechałem na Salwator, ścieżką wzdłuż Wisły pokonałem odcinek do Kładki Bernatka i przejechałem na drugi brzeg. Potem jeszcze Zabłocie, ulica Lipska, Rybitwy, Bieżanów i mogłem otworzyć lodówkę, by zasłużenie uraczyć się złocistym napojem.