Ojców (z bagażnikiem)
Na każdą z moich dotychczasowych przejażdżek zabierałem plecak. Oprócz tak niezbędnych akcesoriów jak pompka, podręczny zestaw kluczy, łatki i łyżki do opon, zapasowa dętka, pakowałem do niego aparat fotograficzny i dokumenty. W zależności od długości trasy, zabierałem także mniej lub więcej batoników energetycznych, bananów, a w upalne dni do plecaka trafiał także dodatkowy zapas wody. Plecak doskonale sprawdzał się na trasach, które rozpoczynałem i kończyłem pod domem i których pokonanie nie trwało dłużej niż pięć, sześć godzin. Gdy jednak zamierzałem wybrać się na całodniową eskapadę, a nawet zaplanować nocleg, co wiązało się z zapakowaniem dodatkowych rzeczy, plecak nie był optymalnym rozwiązaniem. Owszem, mogłem do niego włożyć sporo więcej, ale to wszystko musiałem wieźć na swoich plecach. Tak było w ubiegłym roku, gdy pokonywałem trasę z Katowic do Strzelec Opolskich, a po dwóch dniach (nawiasem mówiąc cudownych dwóch dniach) z powrotem do Krakowa. Plecak ważył ponad sześć kilogramów, co samo w sobie powodowało dyskomfort, a pod koniec 160-cio kilometrowej trasy bolały mnie ramiona.
Planując całodniowe wyprawy w tym roku, zamierzałem zastąpić plecak czymś innym. Coś innego oznaczało w praktyce bagażnik oraz torbę. Niestety mój rower nie pozwala na zamontowanie klasycznego bagażnika, podobnie jak większość samochodów sportowych nie ma możliwości instalacji bagażnika dachowego, bo ich właścicielom nigdy nie wpadłby do głowy absurdalny pomysł przewożenia czegokolwiek na dachu. Ja jednak zdecydowałem się na popsucie linii „nadwozia” mojego roweru i nabyłem bagażnik, którego jedynym mocowaniem była obejma na sztycę. Pozostało jedynie sprawdzić ów nabytek w „praniu”…
Do testu wybrałem dawno nie eksplorowany obszar Ojcowskiego Parku Narodowego. Zapakowałem wszystkie niezbędne rzeczy do torby, którą umocowałem na bagażniku. Znosząc rower po schodach, czułem, że jest wyraźnie cięższy. No cóż. Dotychczas ciężar ten nosiłem na własnych plecach. Pokonując pierwsze kilometry czułem się trochę dziwnie, mając wolne plecy. Kilkukrotnie zatrzymywałem się, aby sprawdzić, czy przypadkiem bagażnik nie zaczyna obracać się wokół sztycy – obejma to wszakże jedyny element mocujący. Wszystko było ok. Po piętnastu kilometrach dotarłem do skrzyżowania ulic Pachońskiego i Łokietka, gdzie rozpoczynała się właściwa cześć dzisiejszej trasy.
Najpierw pojechałem do Giebułtowa. Na pierwszych podjazdach mogłem ocenić, co się zmieniło po zamianie pleców na bagażnik. Z jednej strony miałem większy komfort jazdy, z drugiej zauważyłem, że podczas mocnego, dynamicznego pedałowania na stojąco, połączonego z balansowaniem rowerem, ten ostatni zachowuje się zupełnie inaczej – dodatkowa masa robi swoje. Trzeba się albo do tego przyzwyczaić, albo… porzucić sportowy styl jazdy na rzecz spokojnego turystycznego przemieszczania się.
Za Giebułtowem skręciłem do Januszowic, a potem w stronę miejscowości Korzkiew. Można tutaj zobaczyć średniowieczny zamek lub zmierzyć się z podjazdem pod równie stary kościółek. Dzisiaj jednak skierowałem się do Prądnika Korzkiewskiego, gdzie wjechałem w przecudnej urody, zieloną Dolinę Prądnika. Droga ta zaprowadziła mnie do Ojcowskiego Parku Narodowego.
Droga przez Dolinę Prądnika…
…zaprowadziła mnie do ruin zamku w Ojcowie
Teoretycznie dzisiaj był dzień roboczy, ale niektórzy świętują długi weekend, a i wakacje nadal trwają, więc na szlaku, po którym się poruszałem, był ruch niczym na Piccadilly Circus. Udało mi się jednak znaleźć spokojne miejsce na pierwszy, krótki postój.
Z bagażnikiem
Potem pojechałem do Pieskowej Skały. To chyba obowiązkowe miejsce, w którym każdy turysta winien się pojawić. Ja ograniczyłem się tylko do zrobienia kilku zdjęć i minąwszy zatłoczony parking, pojechałem dalej.
Zamek w Pieskowej Skale
Przejechałem przez Sułoszową i ostro skręciłem na wschód. Przed Wielmożą był najwyższy punkt dzisiejszej trasy. Około 460 m n.p.m. Za Wielmożą zmieniłem kierunek na północny, by w Zadrożu ponownie skręcić na wschód. Minąłem Tarnawę, Barbarkę i skręciłem na południe. Przejechałem przez Minogę, Przybysławice, Rzeplin. Widząc przy drodze malutki cmentarz, zatrzymałem się na chwilę. Okazało się, że są to bezimienne mogiły żołnierzy austriackich i rosyjskich, którzy polegli tutaj podczas I Wojny Światowej. Napis na tablicy pamiątkowej głosi „Wspólna bezimienna mogiła żołnierzy I Wojny Światowej poległych w listopadzie i grudniu 1914 roku w walkach zaborców austriackich i rosyjskich. Niech umęczona Polska ziemia lekka im będzie. Listopad 1998.”
Bezimienne austriackie i rosyjskie ofiary I Wojny Światowej w Rzeplinie
Jeszcze tylko Stary Krasieniec, Garliczka, Garlica Duchowna, Zielonki i byłem już na przedmieściach Krakowa.
Przejechałem przez całe miasto i otworzywszy lodówkę mogłem wypić szklankę zimnej coli. No i zadzwoniłem do Moniki, aby na gorąco zdać krótką relację z dzisiejszej przejażdżki. Za półtora tygodnia nie będę musiał dzwonić, albowiem miasto i gmina Strzelce Opolskie straci na rzecz Krakowa troje swych obywateli i… jam to, nie chwaląc się, uczynił!