Dotyk chłodnej mgły
W niedzielny poranek wyjrzałem przez okno. To co ujrzałem, stało w
jawnej sprzeczności z prognozą pogody, która zapowiadała słoneczny i ciepły
dzień. Było mgliście, chłodno, ponuro. A może powinienem zostać w domu? – nie
pozbawiona sensu myśl przebiegła mi przez głowę. Na szczęście odrzuciłem ją,
gdy zapach parzonej kawy obudził mnie ostatecznie do życia.
Wyjechałem o jedenastej. Nadal nie było widać ani kawałka nieba.
Wszędzie dokoła tylko mgła. Liczyłem, że gdy tylko wyjadę z miasta, gdy tylko
zacznę wspinać się wyżej, pozostawię za sobą szarość i będę mógł cieszyć się
wszystkimi kolorami dnia. Początkowo było mi trochę chłodno – dobrze, że
ubrałem ocieplaną bluzę i długie spodnie. Tradycyjna rozgrzewka w Kosocicach
zakończona podjazdem na ulicy Gruszczyńskiego spowodowała, że nie odczuwałem
już chłodu i pomimo depresyjnej scenografii, cieszyłem się jazdą. Zgodnie z
przygotowanym planem pojechałem do Świątnik Górnych. Byłem pewien, że na tej
wysokości mgła stanie się już tylko wspomnieniem, ale myliłem się. Wilgoć
zawieszona w powietrzu nie zamierzała ustąpić, a temperatura mocno trzymała się
w okolicach dziewięciu stopni.
Ze Świątnik Górnych pojechałem do Mogilan, a stamtąd do
Radziszowa. Przejechałem przez Wolę Radziszowską, Podolany i Przytkowice.
Drogi, którymi się poruszałem były praktycznie puste. Z rzadka przemykał po
nich jakiś samochód, od czasu do czasu mijałem wiernych spieszących na
niedzielną mszę. Przez dłuższy czas jechałem wzdłuż torów kolejowych, które
były równie martwe, jak otaczający je krajobraz. Świat sprawiał wrażenie zatrzymanego
w czasie, wyrwanego z kontekstu teraźniejszości.
Otulony chłodem i mgłą wjechałem do lasu w okolicy Paszkówki, a
gdy z niego wyjechałem, znalazłem się w zupełnie innym świecie. Błękitne niebo,
słońce, złote kolory jesieni, ciepło. Nareszcie! Dojechałem do drogi 44 i
skręciłem na zachód. W Brzeźnicy zrezygnowałem z poruszania się główną drogą,
wybierając wąskie szlaki biegnące wzdłuż Wisły. Dojechałem do Łączan,
przejechałem na drugi brzeg i wkrótce potem jechałem już w stronę Krakowa. W
nogach miałem ponad sześćdziesiąt kilometrów i osiemset metrów przewyższeń, ale
nie czułem zmęczenia. Nagle uczyniony cud natury w postaci pięknej, acz nieco
rześkiej pogody sprawił, że pomimo przeciwnego wiatru spokojnie wracałem do
miasta. Gdy już dotarłem do niego, nie wybrałem najkrótszej drogi, lecz
postarałem się, aby zatoczyć pełne koło. Koło oczywiście w znaczeniu umownym,
bo z idealnym geometrycznym kształtem raczej nie miało nic wspólnego.
Dopiero w domu poczułem skutki mocnej pracy w postaci
bolących ud. Pomyślałem, że to dobry pomysł, aby przetestować masochistyczną
technikę kąpieli w zimnej wodzie. Nie powiem, żebym śpiewał z radości, gdy
począłem zanurzać się w chłodnych objęciach. Brrr… To było wyzwanie. Ale potem
nie czułem już zimna, a gdy wyszedłem z wody, czułem się jak nowo narodzony, zaś
wcześniejszy ból odszedł w zapomnienie.