Urodzinowo
Jeśli szklanka jest do połowy pusta, to żałuję, że rowerową pasję
odkryłem tak późno, marnując w życiu tak wiele czasu. Jeśli jednak szklanka
jest do połowy pełna, to cieszę się, że nie zmarnowałem jeszcze więcej czasu, a
odkrywszy piękno rowerowego świata, rozwijam tę pasję już od kilku lat. Dzisiaj
o poranku szklanka była zdecydowanie do połowy pełna, bo też szczególny był to
poranek – poranek urodzinowy. Doczekałem wieku zaiste poważnego, chociaż akurat
słowo „powaga” zupełnie do mnie nie pasuje, o czym zaświadczyć może każdy, kto
mnie zna. No, ale metryka to metryka i nic nie poradzę na to, że tylko przedstawiając
swoje lata w zapisie szesnastkowym, nie wszedłem jeszcze w strefę wieku
średniego.
Tak więc, nieco starszy już pan postanowił należycie uczcić dzień
swoich urodzin. Należycie, czyli oczywiście rowerowo i w dodatku odpowiednio solidnie.
Wydawać by się mogło, że plan na ten dzień powinien być od dawna gotowy, ale
nic z tych rzeczy. Szkic trasy narodził się w mojej głowie dopiero wczoraj, tuż
przed snem. Rano tylko dopracowałem szczegóły i wrzuciłem trasę do GPS’a.
Solidne śniadanie, krótki przegląd roweru, batoniki energetyczne, bidony i byłem
gotowy. Zegar w liczniku rowerowym zaczął odmierzać czas dwadzieścia dwie
minuty po godzinie dziesiątej.
Sęk był w tym, że zaprojektowana trasa rozpoczynała się na ulicy
Pachońskiego, pomiędzy którą a moim domem leży… cały Kraków. Musiałem więc
przejechać przez miasto, co nie należy do przyjemności, zwłaszcza w piątek, gdy
gros ludzi mentalnie świętuje już weekend. Jechałem więc spokojnie i ostrożnie,
zaliczając siedemnaście kilometrów, które dzieliły mnie od punktu startowego.
Plan zakładał eksplorację północnych rejonów Małopolski, bo są odwiedzane
relatywnie rzadko i prawdę mówiąc, już sam nie pamiętam, kiedy byłem w tych
okolicach. Na początek pojechałem więc do Giebułtowa, a potem skręciłem na
drogę numer 794 w kierunku Skały. Wkrótce jednak skierowałem się do wsi Korzkiew,
gdzie można odwiedzić XIV-to wieczny zamek i pomodlić się w XVII-to wiecznym kościółku.
Zamek sobie podarowałem, modlę się często właśnie wtedy, gdy jeżdżę na rowerze,
więc zamiast zabytków, skupiłem się na pięknym, długim, solidnym podjeździe,
który jest chyba największą rowerową atrakcją tej wsi. Podjazdy w ogóle były
solą dzisiejszej przejażdżki i ten w Korzkwi, to było ledwie preludium
symfonii.
Przejechałem przez Grębynice, Maszyce, Smardzowice i Cianowice
Duże. Tam zatrzymałem się na chwilę przed dworem rodziny Dobieckich.
Kilkanaście lat temu wrócił do prawowitych właścicieli. Był wtedy niemalże
ruiną, bo do takiego stanu doprowadziły go rządy komunistów – wszystko, czego
tknęli, zamieniało się w ruinę. Dwór został jednak odbudowany i obecnie jest piękną
wizytówką Cianowic Dużych. Ruszyłem w dalszą drogę. Przejechałem przez Rzeplin,
w którym minąłem cmentarzyk z czasów I Wojny Światowej i dojechałem do drogi
numer 773, którą pojechałem na wschód. Za Iwanowicami Włościańskimi skierowałem
się na północny zachód. Przypomniałem sobie, że kiedyś już jechałem tą drogą.
Była wówczas w dramatycznym stanie i tylko rower górski mógł sobie poradzić.
Dzisiaj jest tutaj piękny, gładki asfalt i spokojnie można poszaleć na
szosówce. Przejechałem przez Sieciechowice, Grzegorzowice Wielkie i Małe oraz Laski Dworskie. W tych ostatnich nie spotkałem
żadnej „laski”, ani ze dworu, ani ze zwykłego domu. Potem były wsie Bocieniec, Wysocice,
Ściborzyce, Małyszyce, Imbramowice, i wreszcie Trzyciąż. Teraz poruszałem się
na zachód i przez Jangrot, Michałówkę i Braciejówkę, dotarłem do wsi Troks. Stąd
miałem już tylko przysłowiowy „rzut beretem” do Rabsztyna i ruin zamku, ale moje
dzisiejsze plany były inne. Skręciłem na południe, a po dojechaniu do Kosmolowa,
skierowałem się na południowy wschód.
Sporo kilometrów miałem już w nogach. Niełatwych kilometrów, bo dłuższych
płaskich odcinków było jak lekarstwo. Nie zamierzałem jednak na tym poprzestać,
albowiem przede mną były najpiękniejsze krajobrazy Jury
Krakowsko-Częstochowskiej. Przejechałem przez Pieskową Skałę, gdzie właśnie
remontowana jest elewacja zamku i minąłem nieodległą Maczugę Herkulesa. Droga
wiła się pośród skał i zalesionych wzgórz, gdzie łagodnie tańczyły poruszane
wiatrem drzewa, a śpiew ptaków mieszał się z szumem strumieni. Dojechałem prawie
do Skały i tuż przed nią skręciłem na południe, zamierzając dojechać do Ojcowa,
co oznaczało spotkanie twarzą w twarz z kolejnym podjazdem. Tylko ja, mój rower
i niecałe dwa kilometry, ukrytej w lesie wspinaczki, o stałym,
siedmioprocentowym nachyleniu. Potem były wsie Wola Kalinowska, Kalinów i
wreszcie Sąspów, gdzie dotarłem do drogi numer 94, czyli głównego szlaku
komunikacyjnego, łączącego Kraków z Olkuszem. Tam nastąpiła chwilowa przerwa w
romantyzmie rowerowej przejażdżki, albowiem nie jest to trasa przyjazna
cyklistom. Duży ruch nie pozwala na odprężenie, a wyprzedzające tiry skutecznie
podnoszą ciśnienie. Na szczęście są tutaj dość szerokie pobocza, które choć tu
i ówdzie usłane żwirem, odłamkami szkła tudzież innymi fragmentami samochodów,
pozwalają na w miarę bezpieczną jazdę. Jechałem więc bez duszy na ramieniu, tym
bardziej, że miałem do pokonania jedynie pięć kilometrów do wsi Brzegi.
Skręciłem w stronę Wierzchowi. Miałem zamiar przejechać obok
Jaskini Wierzchowskiej, a ponieważ znajdowałem się na wysokości ok. 500 m
n.p.m., liczyłem na szybki, emocjonujący zjazd. Misterny plan spalił jednak na
panewce, bo trafiłem akurat na moment, gdy w te okolice zawitała cywilizacja w
postaci kanalizacji. Wąska droga była przeorana wykopami, zasypanymi żwirem,
kamieniami i piaskiem. W takich warunkach nie mogłem poszaleć. Jechałem więc
wolno i dopiero wówczas, gdy wjechałem na nowo położoną nawierzchnię, mogłem
zdecydowanie rzadziej korzystać z hamulców. Potem zaliczyłem kolejny podjazd,
tym razem do Zelkowa. Tam skręciłem na południe, aby najkrótszą drogą dotrzeć
do Krakowa. To był szybki odcinek, bo w krótkim czasie musiałem zjechać ponad
150 metrów w dół. Powoli kończyła się zaplanowana trasa. Gdy dojechałem do
Modlniczki, miałem już tylko niecałe dwa kilometry do ulicy Balickiej, gdzie
GPS wyświetlił ostatnią tego dnia informację: „dotarłeś do punktu docelowego”.
Eskapada zakończyła się, ale… niezupełnie. Tak, jak kilka godzin
wcześniej, musiałem teraz przejechać przez całe miasto, aby dotrzeć do domu. Szybka
jazda przez Kraków w piątkowe popołudnie? To zwyczajnie niemożliwe. Skromna
prędkość średnia spadła jeszcze bardziej, ale nie zwracałem na to uwagi. Z
każdą chwilą zbliżałem się do celu podróży, ze zdumieniem obserwując, że choć
jestem zmęczony, to spokojnie mógłbym jechać jeszcze dłużej. Na koniec
zafundowałem więc sobie dodatkowe atrakcje w postaci podjazdu po brukowanej
ulicy Parkowej, podjazdu na Bonarce oraz podjazdu na ulicy Trybuny Ludów.
Po powrocie nadszedł czas na krótkie podsumowanie. Z satysfakcją stwierdziłem,
że pomimo zaliczenia zacnego – jakby powiedziała młodzież – dystansu, obfitującego
w sporo przewyższeń, nie byłem przesadnie zmęczony. A przecież praktycznie jechałem
bez przerwy, nie licząc krótkich chwil poświęconych na robienie zdjęć. Myślę,
że jest to przede wszystkim zasługą solidnego „wycieniowania”, które sprawiło,
że na każdym podjeździe, zamiast grymasu zmęczenia, na mojej twarzy i w moich
oczach można dostrzec błysk radości, zadowolenia i satysfakcji. Oj, jakże to
cieszy pana w średnim wieku. Wspomnę jeszcze o siodełku, bo przecież cały czas
jestem na etapie negocjacji pomiędzy nim a najmniej szlachetną częścią mojego
ciała. Dzisiejszy dystans dowodzi, że jest całkiem nieźle.
Słońce powoli zmieniało swoją barwę, przechodząc od
złotego blasku do krwistej czerwieni. Dzień moich kolejnych urodzin powoli
dobiegał końca. Szklanka wciąż pozostawała do połowy pełna. I niech już tak
zostanie.
Dwór rodziny Dobieckich w Cianowicach Dużych
Żołnierze spoczywający od stu lat w rzeplińskiej ziemi
Kościół i klasztor norbertanek z początku XVIII wieku w Imbramowicach
Kościół parafialny pw. św. Benedykta Opata w Imbramowicach
Droga w magicznej okolicy Pieskowej Skały