Nowy Wiśnicz, czyli jak przetrwać w upale?
„Buch – jak gorąco! Uch – jak gorąco! Puff – jak gorąco! Uff – jak
gorąco!”. Ten krótki fragment „Lokomotywy” Juliana Tuwima doskonale opisywał
dzisiejszą pogodę w Krakowie. Planując dłuższą przejażdżkę w takich warunkach,
należy pamiętać o kilku zasadach, dzięki którym jazda nie będzie drogą przez
mękę, a po powrocie do domu, nie będziemy zastanawiać się kim jest ten gość w
lustrze i dlaczego wygląda tak, jak by już nie żył… W sieci można znaleźć wiele
porad dotyczących jazdy w upale, więc moje reguły nie są zapewne odkrywcze. Mimo
to pokrótce je opiszę.
Po pierwsze, zawsze zabieram z sobą dwa pełne bidony, każdy po 750
ml płynu. W pierwszym jest woda mineralna niegazowana. W drugim jest izotonik
rozpuszczony w wodzie mineralnej. Ostatnio korzystam z Isostar’a, bo swego
czasu trafiłem na jakąś promocję. Izotonik staram się trochę „odgazować” przed
wyjazdem, bo wstrząśnięty ma tendencję do wypływania z bidonu, spływania na
ramę i przyciągania owadów, które kochają cukier. Niestety owady te uwielbiają
także przysiąść sobie na rozgrzanych i spoconych udach lub łydkach, co jest
raczej średnio przyjemne. Ja nie znoszą żadnego robactwa – ani latającego, ani
pełzającego.
Po drugie, nigdy nie czekam, aż zechce mi się pić, ale piję
regularnie małymi łykami na zmianę z obu bidonów. Jeśli podczas normalnej
pogody piję co około 15, a jak jest nieco chłodniej, to nawet co 20 minut,
jadąc w upale zaspokajam pragnienie co 5-10 minut. To bardzo ważne i
powiedziałbym, że nawet ważniejsze od właściwego odżywiania się. Jeśli nie
zjemy batonika energetycznego i odetnie nam prąd, to jakoś dojedziemy „na
awaryjnych” do domu. Jeśli jednak pojawią się skutki odwodnienia, to nie ma
mocnych i dalsza jazda jest po prostu niebezpieczna dla życia.
Po trzecie, w miarę możliwości wybieram takie drogi, które są choć
częściowo zacienione. Najgorsze są odkryte przestrzenie wśród pól i łąk, gdzie
nic nie chroni nas przed słońcem. Jeszcze gorzej, gdy panuje duży ruch –
samochody dodatkowo podnoszą temperaturę, a ponadto zostawiają spaliny, które
wdychamy. Zdecydowanie najlepiej jeździ się leśnymi drogami.
Po czwarte, gdy pozostaje mi około 250 ml płynów, traktuję to tak,
jakby na desce rozdzielczej zapaliła się kontrolka rezerwy paliwa. Rozglądam
się wówczas za miejscem, gdzie mógłbym uzupełnić zapas wody mineralnej.
Preferuję stacje benzynowe, bo tam mogę wejść z rowerem, dzięki czemu mam gwarancję,
że nie zniknie w tajemniczych okolicznościach. Jeśli jest to mały wiejski
sklepik, to też staram się wejść do niego razem z pojazdem. Generalnie unikam
pozostawiania sprzętu bez opieki.
Po piąte, jeśli zatrzymuję się, aby odpocząć, zadzwonić, coś zjeść
lub z jakiejkolwiek innej przyczyny, to wybieram zacienione miejsce.
I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o teorię. Wyposażony w tę
wiedzę, a było to ważne, bo temperatura w słońcu przekraczała 40 stopni,
wybrałem się byłem dzisiaj do Nowego Wiśnicza. Owe miasto położone jest
oczywiście na górze i otoczone przez góry, co jest pewnego rodzaju normą w tym
rejonie Małopolski. Miałem więc pod dostatkiem podjazdów, które starałem się
pokonywać rozsądnie, czyli bez nadmiernego forsowania się. Spora część trasy
przypadała na lasy bądź zagajniki, więc nie brakowało cienia. Jednak zdarzały
się takie fragmenty, gdzie czułem się jak kotlet na patelni. Nie spotkałem zbyt
wielu rowerzystów. Ci najrozsądniejsi być może zostali w domu, odkładając plany
wycieczkowe na wieczór. Nie mogę powiedzieć, że podjeżdżając pod dom po
pokonaniu ponad 100 kilometrów, byłem rześki i wypoczęty, ale z pewnością nie
byłem odwodniony. Wystarczył tylko orzeźwiający prysznic i byłem jak nowy.
Zamek Kmitów i Lubomirskich w Nowym Wiśniczu
Bateria rakiet „Patriot” gotowa do obrony Rzeczypospolitej ;)
Ratusz w Nowym Wiśniczu