Polskie drogi
Trwa proces przyzwyczajania moich „czterech liter” do nowego
siodełka. Pomny wcześniejszych doświadczeń jestem w tym względzie umiarkowanym
optymistą. Jest nieźle. A skoro jest nieźle, to trzeba kuć żelazo póki gorące,
czyli w gorące wtorkowe popołudnie wybrać się na przejażdżkę.
Nie poszedłem na łatwiznę i zamiast kolejny raz popędzić gdzieś na
wschód, gdzie drogi bardziej płaskie, świadomie i dobrowolnie skierowałem
mojego czarnego „rumaka” na południe, co rzecz jasna gwarantowało niczym nie
ograniczoną rozrywkę pośród licznych wzgórz i pagórków. Rozgrzewka w Kosocicach,
a potem przejazd do Wieliczki. Podjazd do Sierczy, zjazd, a później znów w górę
przez Koźmice Wielkie do Gorzkowa. Tam minąłem kondukt żałobny, co na chwilę
wprowadziło mnie w filozoficzne zadumanie nad kruchością ludzkiego żywota.
Otrząsnąwszy się z zadumy, skręciłem na zachód i kontynuowałem jazdę.
Pojechałem w stronę Świątnik Górnych. Ten odcinek trasy przejeżdżałem już kilka
dni temu. Jak na większości dróg w tym rejonie, nawierzchnia jest nowa i równa,
pozwala więc rozkoszować się jazdą. Jak się jednak wkrótce okazało, nie
wszędzie dotarły europejskie fundusze na rozwój infrastruktury drogowej lub po
prostu – co bardziej prawdopodobne – nie wszędzie znalazł się ktoś kompetentny,
który potrafiłby je spożytkować. Ze Świątnik Górnych pojechałem do Mogilan, a
więc znowu miałem pod górę. A później był zjazd w stronę Skawiny. I miał on dwa
oblicza. Na początku było całkiem dobrze, bo spora część drogi miała nową
nawierzchnię. Ale za Bukowem skończyło się „rumakowanie”. Nawierzchnia, choć
asfaltowa, w niczym nie przypominała cywilizowanego szlaku komunikacyjnego.
Dziurawa, połatana tu i ówdzie plackami nierównego asfaltu. Dramat. Zamiast
rozpędzić się na zjeździe i upajać endorfiną, trzymałem mocno dźwignie
hamulców, lawirowałem z prędkością kulawego żółwia i modliłem się, aby
wszystkie plomby w zębach pozostały na swoim miejscu. Tak dotarłem do Skawiny.
Ze Skawiny pojechałem na południe. W Radziszowie skręciłem na
północ, by wkrótce potem dojechać do Rzozowa. Tam wjechałem na drogę numer 953
i pojechałem na południowy zachód. Nie było czasu na nudę, bo droga okraszana
jest kolejnymi podjazdami. Jechało mi się nadzwyczaj lekko i nawet
podejrzewałem wiatr o współpracę, ale rzut oka na nieliczne smużki dymu
wydobywające się nieśmiało z kominów przekonał mnie, że pomagam sobie wyłącznie
sam. Jest moc – pomyślałem z satysfakcją, zaliczywszy krótki podjazd w Pollance
Hallera i niemalże w tym samym momencie wyprzedził mnie inny amator kolarstwa.
Ot taka mała lekcja pokory…
Droga to wznosiła się, to opadała, ale per saldo wciąż wyjeżdżałem
wyżej i wyżej. Solidniejszy zjazd zaliczyłem dopiero przed Przytkowicami, gdzie
skręciłem na północ. Tam kolejny raz trafiłem na drogę, którą chyba Bóg opuścił
i nie tchnął idei remontu w głowy lokalnych samorządowców. Początkowo nie było
źle, bo zaczął się kolejny podjazd, więc spokojnie mogłem omijać większe
nierówności. Na szczycie wzniesienia też nie było źle, bo musiałem trochę
odpocząć i zregenerować siły, więc poruszałem się nieco wolniej. Ale gdy
skręciłem w stronę wsi Paszkówka, mogłem z całą mocą i całym swoim jestestwem przypomnieć
sobie, dlaczego jeszcze nie tak dawno kolarstwo szosowe nie było zbyt popularne
w ojczyźnie naszej. To, po czym jechałem, a co przy zaangażowaniu potężnych
pokładów wyobraźni i poczucia humoru, można byłoby nazwać drogą, stanowiło w
rzeczywistości skansen, relikt i żywe wspomnienie minionej ćwierć wieku temu
epoki. Dziury, niektóre zasypane luźnym, asfaltopodobnym żwirem, który ponadto
leżał wszędzie indziej, zamieniając każdy zakręt w żwirową ślizgawkę. I znów
zamiast radować się wiatrem we włosach, lawirowałem ostrożnie po tym polu
minowym, zastanawiając się, czy pogubię bidony, czy nie? Na szczęście nic mi
nie odpadło i choć mocno wytrzepany na wszystkie strony, w jednym kawałku i
bezpiecznie dotarłem do drogi numer 44.
Wtorkowa przygoda powoli się kończyła. Pozostało już tylko dojechać
do Skawiny, potem do Tyńca i na koniec do Krakowa. Skończyły się podjazdy, nie
licząc małej hopki przed Tyńcem. Powoli zapadał zmierzch, a ja witałem go już
na dobrych, wyremontowanych, krakowskich, małopolskich, polskich drogach.