Mszana Dolna
Zarys planu dzisiejszej przejażdżki zrodził się już kilka lat temu.
Jego realizację ciągle odkładałem. Albo było za ciepło, albo za zimno, albo
miałem zbyt mało czasu, albo za mocno wiało. Tak naprawdę, to chyba obawiałem
się trasy, która wiodła dość daleko na południe, a to przecież oznaczało konieczność
zmierzenia się z wieloma podjazdami. Jednak coś się przez te lata zmieniło.
Przybyło doświadczenia, kondycja pomimo mojego wieku, też jakby lepsza.
Pokonywanie podjazdów, które kiedyś dozowałem sobie z aptekarską wręcz
dokładnością, stało się teraz źródłem nieukrywanej satysfakcji i radości. Po
niedawnej przejażdżce, podczas której zaliczyłem Sołtysi Dział a później
Działek, a następnie byłem w stanie spokojnie wrócić do domu, odkurzyłem dawne
pomysły, dopracowałem szczegóły i byłem gotowy, czekając tylko na sprzyjający
moment. Ten nadszedł dzisiaj.
Celem wycieczki była Mszana Dolna, miasto leżące mniej więcej w
połowie drogi pomiędzy Krakowem a Zakopanem, ale nie przy zakopiance, ale na
wschód od niej. Otoczone zielonymi wzgórzami, stanowiące bramę Beskidu Wyspowego.
Jego okolice pozwalają napawać się świeżym i zdrowym powietrzem, którego smak i
zapach przywodzą na myśl najpiękniejsze wspomnienia, gdy jako dzieciak
spędzałem prawie całe wakacje w podobnym klimatycznie otoczeniu. A więc kolejny
raz w moich rowerowych planach pojawiła się nutka nostalgii…
Pierwszym etapem wycieczki był przejazd do Dobczyc. Trasę tę
doskonale znam i wielokrotnie ją opisywałem. Jedynym problemem był fakt, że to właśnie
na niej musiałem przeprowadzić rozgrzewkę, która nie powinna być zbyt forsowna.
Trudno to jednak uczynić, gdy już na początku drogi trzeba się zaprzyjaźnić z
podjazdami. Starałem się zachować umiar i rozsądek, nie forsować tempa i
oszczędzić siły na później, gdy będą naprawdę potrzebne. Dojeżdżając do Dobczyc
byłem już w pełni przygotowany do pokonania dalszej części trasy. A ta także
nie była całkiem nieznana, bo musiałem dojechać do Kasiny Wielkiej, w której co
prawda tylko raz, ale byłem. Dotarłem tam w czasach, gdy poruszałem się wyłącznie
na rowerze górskim. Wtedy spieszyłem się, bo na popołudnie mieliśmy zaplanowane
wyjście do teatru. Dzisiaj nie musiałem się spieszyć, bo po pierwsze, była dość
wczesna pora, po drugie, jechałem znacznie szybciej, a po trzecie, nie miałem w
planach żadnego teatru. Jechałem więc spokojnie drogą, która równie spokojnie,
przynajmniej na początku, wznosiła się. Słońce z każdą chwilą świeciło coraz
mocniej, a na niebie nie było ani jednej chmury, co redukowało do zera szansę
na choćby odrobinę cienia. Wiał jednak dość mocny wiatr, który doskonale
chłodził rozgrzane ciało. Organizm nie musiał więc produkować morza potu, zużywając
dzięki temu mniej wody, co oczywiście bezpośrednio przekładało się na rozsądny
ubytek życiodajnego płynu z bidonów. Pierwsze podjazdy, które wymagały
solidniejszej pracy, zaczęły się w Wiśniowej. Stąd było już niedaleko do
najwyższego punktu trasy, a ja znajdowałem się ponad dwieście metrów niżej.
Oczywistym było, że najbliższe kilometry nie będą płaskie. I nie były. Ale to
właśnie na tym polega cała zabawa. Przejechałem przez Wierzbanową i wkrótce
dotarłem do najwyższego punktu dzisiejszej eskapady – ponad 570 m n.p.m. A
potem był szybki zjazd do Kasiny Wielkiej. Tam skończyła się znana mi trasa, a
więc z ulubionym, lekkim dreszczykiem emocji, wjechałem w nieznane obszary.
Przejechałem przez całą wioskę. Droga znowu zaczęła piąć się w
górę i wkrótce znalazłem się na niemal takiej samej wysokości, z jakiej wcześniej
zjechałem. Dotarłem do drogi numer 28 i skręciłem na południowy zachód. Przede
mną był długi i szybki zjazd do Mszany Dolnej. Ten fragment trasy był chyba
najbardziej energetyczny, jeśli mogę tak powiedzieć. Bez problemu byłem w
stanie osiągnąć prędkość, stanowiącą na co dzień niemalże „III prędkość
kosmiczną”. Minąłem tablicę oznaczającą początek terenu zabudowanego, a
rzuciwszy okiem na licznik zauważyłem, że mam poważną szansę na zdobycie
nagrody Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w postaci mandatu za przekroczenie
prędkości. Policji jednak nie było, więc z nagrody nici, a ja wkrótce musiałem
zwolnić, bo choć Mszana Dolna jest małym miastem, to cywilizacja w postaci korków
drogowych już tutaj dotarła.
Zboczyłem trochę z trasy, aby zatrzymać się obok posadowionego na
wzgórzu kościoła św. Michała Archanioła. Bardzo często odwiedzam na trasie
takie miejsca, wtedy gdy są puste i ciche, majestatycznie zastygłe pośród zgiełku
otaczającej je współczesności. Spojrzałem na otaczające Mszanę Dolną góry i
odezwała się tęsknota za dzieciństwem. Zamknąłem na chwilę oczy, aby usłyszeć szum
potoków i subtelną muzykę drzew poruszanych wiatrem, aby wędrować pośród
zielonych wzgórz, słuchając symfonii życia dobiegającej z głębi lasu, czerpiąc
energię ducha gór i ciesząc się życiem, dziękując za każdą jego chwilę. Tylko
ja i przyroda. Otworzyłem oczy… Nostalgia nostalgią, ale czy to nie aby
wynalazki cywilizacji dały mi możliwość uprawiania mojej pasji?
A potem, lawirując pomiędzy samochodami, wyjechałem z Mszany
Dolnej. To jeszcze nie była połowa drogi, ale najdalej wysunięty punkt na
południe został już osiągnięty. Teraz musiałem dojechać do wsi Lubień, przez
którą przebiega niesławna zakopianka, czyli trasa z Krakowa do Zakopanego, na
której – można złośliwie powiedzieć – spędza się większość weekendu, jeśli
wpada się na pomysł dwudniowego odpoczynku w stolicy polskich gór. Ja oczywiście
nie zamierzałem jechać tą drogą, bo życie i zdrowie jeszcze mi miłe, ale
chciałem wrócić starą drogą, która biegnie równolegle do zakopianki, ale jest cicha,
spokojna i prawie pusta. W Lubniu skręciłem na północ. Ta część trasy nie była
wymagająca i prawdę mówiąc pozbawiona emocji. Tak miało być aż do samych
Myślenic.
Z Myślenic do Krakowa mogłem wrócić na wiele sposobów,
ale oczywiście wybrałem wariant najdłuższy. Zamiast pojechać w stronę Dobczyc
lub Sieprawia, ja skręciłem na zachód i pojechałem do Sułkowic. Tam skierowałem
się na północ i dotarłem do Biertowic. Jadąc cały czas na północ, dojechałem do
Woli Radziszowskiej. Ruch na drodze stawał się coraz większy, niezawodnie
świadcząc o tym, że zbliżam się do mojej codzienności. Tutaj nie oddychałem już
czystym powietrzem, niebo było mniej błękitne, a wśród setek różnych odgłosów,
trudno było szukać szumu strumieni. Przejechałem przez Radziszów i wnet
dotarłem do Skawiny. Jeszcze tylko chwila i znalazłem się w granicach administracyjnych
mojego Krakowa, a po dziesięciu kilometrach podjeżdżałem pod dom. Zatrzymałem
się i spojrzałem na południe. Horyzont zamknięty był ścianą zielonych,
majestatycznych gór. Jeszcze przed chwilą byłem właśnie tam…
W najwyższym punkcie trasy
Uśpiona uliczka w Mszanie Dolnej
Gra cieni przy kapliczce obok kościoła św.
Michała Archanioła
Kościół
św. Michała Archanioła widziany z oddali