Szukając pomysłu na dzisiejszą wyprawę, sięgnąłem pamięcią do nieodległych
czasów, gdy jeździłem wyłącznie na rowerze górskim i wyłuskałem z niej wspomnienie
przejażdżki, której celem było zdobycie
Sołtysiego Działu, wzgórza położonego w
Beskidzie Makowskim, znanego w sieci także pod inną, mniej kulturalną nazwą – „Chujówka”.
Ostatnie kilkaset metrów podjazdu jest naprawdę wymagające i pamiętam, że gdy
10 września 2013 roku mój Focus Raven dotarł wreszcie na szczyt, ja byłem
solidnie zmęczony. To wspomnienie natychmiast uruchomiło w moim mózgu,
niemożliwą do przerwania, reakcję łańcuchową, prowadzącą do jedynego, słusznego
wniosku – trzeba tam pojechać na rowerze szosowym.
Pomysł już był, ale kopiowanie nie jest moim ulubionym zajęciem.
Postanowiłem zatem nieco urozmaicić plan wycieczki, zmodyfikować go, przesunąć
wyżej w skali trudności i niczym szalony kucharz, dodać doń garść pieprzu,
ostrej papryki i przypraw wszelakich, które nie pozwoliłyby, aby naszkicowana
na mapie trasa utonęła w morzu podobnych wypraw.
Każdy amator kolarstwa wie, że solą tej pasji są podjazdy. Można
jeździć codziennie, można na raz zaliczać setki kilometrów, można pokonywać
swoje własne rekordy maksymalnej prędkości, ale prawdziwy egzamin zdaje się
wtedy, gdy droga przed nami zdaje się prowadzić ku chmurom, spoza każdego
zakrętu wyłania się kolejny fragment schodów do nieba, a asfalt, pierwotnie
lekko nachylony, zamienia się w ścianę, broniącą niczym mury obronne dostępu do
zamku kolarskiej chwały. Zdobywa się go uczciwie, szlachetnie i wytrwale. Tego nie
można kupić, tutaj nie da się oszukać. Trzeba po prostu ciężko i rzetelnie
pracować. I dlatego właśnie pozdrawiamy się na trasie, mówimy sobie „cześć”, szanujemy
się, bo każdy z nas doskonale wie, jak wiele trzeba poświęcić, aby znaleźć się
w tym miejscu. To specyfika tej pasji. Mając odpowiednio dużo pieniędzy, wystarczy
kupić lepszy samochód, aby poczuć się mistrzem kierownicy. W kolarstwie można
mieć hiper-drogi sprzęt i stanąć bezradnie u podnóża góry, ale można także mieć
rower z hipermarketu i cieszyć się pięknym z niej widokiem.
Wracając do planu dzisiejszej przejażdżki, zaprojektowałem więc na
mapie szlak, który, choć niespecjalnie długi, miał być wymagający i w sporej
części wieść nieznanymi mi wcześniej drogami, po górach, wzgórzach, pagórkach i
wzniesieniach mojej małej ojczyzny – Małopolski.
Wstałem dość wcześnie, bo tuż po siódmej. To masochistyczne
zachowanie, biorąc pod uwagę, że sobota jest jednym z dwóch dni, w których mogą
poprawić tygodniowy bilans snu. Musiałem jednak zjeść o właściwej porze solidne
śniadanie, a później drugie śniadanie, by jeszcze przed południem móc wyruszyć
na trasę. Wyjechałem o 10:40 i najkrótszą z możliwych dróg skierowałem się do
Skawiny. Potraktowałem ten odcinek jako rozgrzewkę. Ze Skawiny pojechałem do
Radziszowa, a następnie do Woli Radziszowskiej. Potem wybrałem boczną drogę,
która szerokim łukiem, przez wsie Podolany oraz Zarzyce Małe, miała doprowadzić
mnie do drogi numer 52. To nie był najlepszy pomysł, bo dukt ten wyraźnie
został zapomniany przez fundusze remontowe i zdecydowanie bardziej nadaje się
do eksplorowania rowerem górskim niźli szosowym. Zamiast więc radośnie śmigać
po asfalcie, moim głównym zajęciem było omijanie dziur i nierówności. W końcu
jednak dotarłem do drogi numer 52, skręciłem na wschód, przejechałem około kilometra
i w Biertowicach skręciłem na południe. Oszczędnie dysponując siłami, które
wkrótce miały być bardzo potrzebne, poruszałem się w stronę Sułkowic, a potem w
kierunku Harbutowic i Banasiówki. Tam z głównej drogi skręciłem na południe.
Do miejsca, w którym stosowny znak informował, że tutaj zimą kończy
się działalność pługów śnieżnych i który można w ten sposób uznać za początek
podjazdu pod
Sołtysi Dział, miałem około 900 metrów. Muszę przyznać, że byłem
trochę podekscytowany, bo wkrótce miało się okazać, co się zmieniło przez
niecałe dwa lata, który minęły od mojego ostatniego pobytu w tym miejscu. Jak
sobie dzisiaj poradzę? Wtedy, jadąc na rowerze górskim z kołami 26’’, korzystałem
z najmniejszego z dostępnych przełożeń, czyli 24x32, co oznaczało, że jeden
obrót korby przemieszczał mnie do przodu około 1,5 metra. Dzisiaj w najlepszym
razie mogłem użyć przełożenia 34x28, czyli jeden obrót korby przekładał się na
pokonanie ponad 2,5 metra. Ruszyłem przed siebie. Cały
podjazd ma około 2660
metrów. Przez pierwsze 1300 metrów w zasadzie nic się nie dzieje, a nachylenie
rzadko dochodzi do 6 procent, z wyjątkiem początkowych kilkudziesięciu metrów,
gdzie na „dzień dobry” góra wita nas 9-cioma procentami. Schody zaczynają się
dopiero później. Najpierw 11, potem chwila oddechu czyli 4, a potem znów 9 i 11
procent. Kolejna strefa „odpoczynku” ma już 7 procent. Nie ma więc lekko, tym
bardziej, że po chwili jest już 12. To moment, w którym nie można się zatrzymać,
bo będzie kłopot z ruszeniem pod górę. Póki co szło mi całkiem nieźle, ale
przecież najlepsza część „zabawy” wciąż była przede mną. Prawdziwe „atrakcje”
zaczynają się dopiero 370 metrów przed szczytem. Dość szybko „skromne” w tych warunkach
8 procent, zamienia się w 16-to
procentową ściankę, która trzyma przez 180 metrów. Nie mogę powiedzieć, że ten
odcinek pokonywałem z pieśnią na ustach, bo cały zapas tlenu był potrzebny do napędzania
roweru, który niezbyt szybko, ale wytrwale poruszał się do przodu. Nie mogę też
powiedzieć, że wspinaczka wymagała ode mnie poświęcenia całej energii. A więc
dokonał się jakiś postęp. Metr za metrem zbliżałem się do szczytu. 50, 25, 10
metrów. Jestem na górze! Parafrazując popularną swego czasu reklamę z Justyną
Kowalczyk, mogę powiedzieć – „Udało się!Jak się udało? Nic się nie udało! Po prostu ciężki trening, wytrwałość,
samozaparcie. To wszystko”.
Dwa lata temu musiałem dość długo zbierać siły na szczycie.
Dzisiaj zrobiłem kilka zdjęć, zamieniłem dwa zdania ze spotkanymi tutaj
rowerzystami i ruszyłem dalej. Przede mną był długi, stromy i oczywiście szybki
zjazd do Bieńkówki. Przez wzgląd na wąską drogę i leżący na niej tu i ówdzie
żwir, nie mogłem jednak zaszaleć tak bardzo, jakbym sobie tego życzył. A zatem
szybko, ale rozsądnie dotarłem na dół i skręciłem na wschód. Pokonałem dość
krótki, płaski odcinek, a następnie znowu zacząłem piąć się w górę. Po
niecałych trzech kilometrach dotarłem do tablicy oznaczającej koniec Bieńkówki,
na taką samą wysokość, z jakiej niedawno zjechałem. Jednak ten podjazd był już
znacznie łatwiejszy, choć dwieście kilkadziesiąt metrów, gdzie nachylenie
przekraczało 10 i dochodziło do 13 procent, pozwalało obiektywnie ocenić
kondycję tuż przed końcem pierwszej połowy dystansu. Ze szczytu wzniesienia
miałem przed sobą 10 kilometrów zjazdu do Stróży. A był to zjazd marzeń, bo po
pierwsze, większa część nawierzchni drogi jest dobra, bardzo dobra, albo wręcz nowa,
a po drugie, ruch samochodowy był w najgorszym razie umiarkowany. Mogłem więc
bezpiecznie i szybko jechać, połykając kolejne kilometry, napawając się magicznym,
górskim krajobrazem, wytwarzając morze endorfiny i szeroko się uśmiechając,
uważając przy okazji, aby nie spożyć białka w postaci owadów, których trajektorie
lotu wyraźnie kolidowały z trasą mojego zjazdu. Wreszcie teren zaczął się wypłaszczać,
minąłem tablicę z nazwą Stróża i dotarłem do mostu na Rabie.
W tym miejscu rozpoczynała się część trasy, która miała mnie
zaprowadzić na szczyt o nazwie
Działek, po całkowicie nieznanych mi drogach.
Nie wiedziałem w jakim stanie jest ich nawierzchnia. Nie wiedziałem nawet, czy
są asfaltowe. Założyłem jednak, że skoro mieszkają tutaj ludzie, to muszą jakoś
dojeżdżać do swoich domów. Wiedziałem też, że nie będzie łatwo, bo szlak
prowadził po prostu przez górę, zdając się nie omijać jej szczytu. Początkowo jechałem
na południe wzdłuż wschodniego brzegu Raby. To całkowicie płaski odcinek o długości
około 3,5 kilometra. Właściwy podjazd rozpoczyna się dopiero przy sklepie
spożywczym. To dobre miejsce, aby w razie potrzeby uzupełnić płyny i energię na
dalszą drogę. Moje zapasy były jednak wystarczające, więc bez zbędnej zwłoki
skręciłem na wschód.
Szybko okazało się, że
podjazd będzie wymagający. To przeniesiony
w świat geografii scenariusz filmu Alfreda Hitchcocka. Zaczyna się od
trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Trzęsieniem ziemi w tym przypadku
było powitalne 11 procent. Nie na dziesięciu czy dwudziestu, ale na kilkuset metrach.
Potem co prawda było łatwiej, ale ten pozornie spokojny fragment miał jedynie
uśpić czujność przed tym, co dopiero miało nadejść. Nieco ponad kilometr,
licząc od początku podjazdu, nachylenie znów sięgnęło 10 procent i od tej
chwili, z nielicznymi wyjątkami, miało wyłącznie rosnąć. A przecież do szczytu
pozostawały ponad dwa kilometry. Musiałem właściwie rozłożyć siły. Gdybym teraz
zaczął bawić się w Rafała Majkę, wkrótce zapewne prowadziłbym rower pod górę, a
przecież tego chciałem uniknąć za wszelką cenę. Jechałem więc wolno, od czasu
do czasu stając na pedałach, a czasem siedząc na siodełku. Zerkałem na licznik.
Przejechanych metrów przybywało w bardzo wolnym tempie, jednak moją uwagę przykuwał
wskaźnik nachylenia. Tam cyferki powoli zmieniały się, tworząc coraz
poważniejsze liczby. Było to zgodne z tym, co widziałem przed sobą, a
dokładniej mówiąc, nad sobą. Droga zdawała się nie mieć końca, a po dotarciu do
zakrętu, za którym miało być już łatwiej, ukazywała się kolejna ściana do
pokonania. 13-to procentowe fragmenty traktowałem teraz jak miejsce, w którym mogę
odpocząć, zebrać siły, zregenerować się przed kolejną batalią. 16 procent,
które na Sołtysim Dziale stanowiły maksimum, tutaj były normą. Własnym tempem,
powoli, ale uparcie i wytrwale przemieszczałem się w górę. 17, 18 i wreszcie
krótki fragment, gdzie licznik zarejestrował 19 procent. Potem znów 18. I
wreszcie koniec, a w zasadzie prawie koniec, bo szczytu jeszcze nie osiągnąłem,
tylko nagle skończył się asfalt. To niezbyt miła niespodzianka. Oceniłem szybko
stan drogi gruntowej, która znikała gdzieś w lesie. Wyglądała dość solidnie,
tyle tylko, że leżało na niej mnóstwo drobnych kamieni. To nie jest właściwa
nawierzchnia dla opon szosowych. Mimo to bardzo ostrożnie ruszyłem przed
siebie, wierząc, że zgodnie z mapą, niedaleko powinny być domy, do których
zapewne prowadzi droga asfaltowa. Okazało się, że miałem rację. Terenowy
odcinek miał zaledwie 600 metrów i nie był zbyt wymagający, chociaż znalazł się
na nim 150-cio metrowy fragment o jakże skromnym, biorąc pod uwagę wcześniejsze
wartości, nachyleniu rzędu 8 – 9 procent. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i byłem
na szczycie. To chyba najtrudniejszy z wszystkich moich podjazdów. Nie
uwzględniając krótkiego odcinka drogi gruntowej, ostatnie 800 metrów miało
średnie nachylenie 16 procent. To całkiem sporo i dlatego cieszyłem się, że
pokonałem kolejną granicę swoich możliwości, tym bardziej, że przecież miałem
już w nogach trudy wcześniejszych zmagań z górami. To nie wszystko. Musiałem
jeszcze wrócić do domu, a dzieliło mnie od niego ponad 40 kilometrów, na
których próżno było szukać płaskich dróg.
Zjazd był nieco utrudniony. Najpierw trafiłem na zagrodzoną
szlabanem, prywatną drogę. Optymistycznie założyłem, że blokada dotyczy
wyłącznie samochodów. Zresztą nie miałem wyboru. Nielegalnie przejechałem
kilkadziesiąt metrów i rozpocząłem właściwy zjazd. Droga była wąska, początkowo
ułożona z płyt betonowych, a potem co prawda asfaltowa, ale ów asfalt wyraźnie
był położony na wspomnianych płytach. Nie była więc ani równa, ani bezpieczna. Dopiero
gdy dojechałem do wsi Poręba, mogłem zdecydowanie przyspieszyć. Plan
przewidywał dotarcie do Dobczyc. Przejechałem więc przez wsie Trzemeśnia, Krupówka,
Zasań i Glichów. Tam skręciłem na północ i pojechałem drogą numer 964, by jadąc
przez Czasław, wkrótce potem pojawić się w Dobczycach.
Przejechałem przez centrum Dobczyc. Do wyboru miałem kilka dróg
powrotnych, a wybrałem z nich tę, która swoim profilem najbardziej pasowała do
dzisiejszej wyprawy. Pojechałem przez Bieńkowice do Gorzkowa. Po drodze
musiałem zmierzyć się z podjazdami, które choć skromne w porównaniu z tymi,
które pokonałem wcześniej, to w kontekście trudów całej eskapadu, były dość
wymagające. Z Gorzkowa skierowałem się do Świątnik Górnych, a stamtąd skręciłem
na północ, w stronę Krakowa. Niewiele brakowało, aby dzisiejsza przygoda
zakończyła się we Wrząsowicach. Na zjeździe, z podporządkowanej drogi wyjechała
czerwona Honda, kierowana przez nieco już starszego pana, siedzącego obok
poważnie wyglądającej matrony. Oczami wyobraźni widziałem siebie uderzającego w
jej lewy bok i prawdę mówiąc nie wiem, jak to się stało, że tak się nie stało.
Ciśnienie gwałtownie mi skoczyło i chociaż teraz trochę mi za to wstyd, to
spontanicznie wyrzuciłem z siebie „wiązankę” mało kulturalnych słów o wadze
proporcjonalnej do skali zagrożenia. To chyba trochę wystraszyło kierowcę, bo
przez kolejne dwa kilometry trzymał się ode mnie z daleka, wyraźnie bojąc się
mnie wyprzedzić. Gdy w końcu przejechał obok mnie, byłem już spokojny, ale
zapamiętałem sobie numer rejestracyjny: KT 65987. Dojechałem do Krakowa.
Jeszcze tylko ostatni podjazd na ulicy Sawiczewskich, przejazd do Kosocic, a
potem zjazd prosto do domu.
Gdy zapadła noc, pod zamkniętymi powiekami wciąż widziałem mijane
dzisiaj krajobrazy. Kolejny raz wjeżdżałem na
Sołtysi Dział, jeszcze raz wspinałem
się na
Działek, uparcie, metr za metrem zbliżając się ku niebiosom, od zawsze
kojarzonymi z nieskończonością Boga. To Jemu dziękuję za wszystko, za Monikę, dzieci,
rodzinę, siły, zdrowie i oczywiście za moją pasję, która pozwala mi odkrywać na
nowo piękno ziemi, którą stworzył.
Rzut oka wstecz na Banasiówkę. A drugiej strony…
…rozpoczyna się właściwa część podjazdu pod Sołtysi Dział.
Widok z Sołtysiego Działu. Za chwilę ruszę w dół…
…by po kilku kilometrach spojrzeć na okolicę ze szczytu w Bieńkówce.
„Cień człowieka” na moście w Stróżach ;)
Ostatni rzut oka na Rabę, bo za chwilę…
…rozpocznę podjazd pod Działek, który zaczyna się tak niepozornie.
Ostatnie 600 metrów podjazdu pod Działek, to droga gruntowa.
Okolice Poręby
A tak wygląda profil całej trasy