Nostalgicznie w wigilię urodzin
Na ten pomysł wpadłem kilka dni temu. Zrazu wydawał mi się
niedorzeczny i przerastający moje możliwości. Ale w końcu zapytałem sam siebie,
dlaczego nie miałbym spróbować? Przecież taka okazja już się nie powtórzy, bo
tylko raz w życiu obchodzi się pięćdziesiąte urodziny. Czyż nie jest dobrym
pomysłem, aby w wigilię tego dnia wybrać się do miejsc z przeszłości, odwiedzić
swoje rodzinne miasto, udowodnić samemu sobie, że z pięćdziesiątką na karku da
się żyć życiem pełnym wrażeń, pisząc wciąż nowe rozdziały, miast tworzenia
przedwczesnego spisu treści? Po prostu musiałem to zrobić, chociaż obawiałem
się, że może nie być lekko…
Wyruszam tuż przed ósmą rano. Słońce już dawno wzeszło i choć
króluje teraz na błękitnym niebie, temperatura jest dosyć niska. Wieje niezbyt
mocny, wschodni wiatr. Jadę do Wieliczki. Przejeżdżam przez miasto i na krótki
czas pojawiam się na drodze wiodącej do Gdowa. Szybko z niej uciekam i
dojeżdżam do drogi 94. Od tej pory, do samego Tarnowa zamierzam jechać trasą,
którą kiedyś znałem lepiej, niż własną kieszeń. To pierwszy element dzisiejszej
nostalgii, pierwsze spojrzenie wstecz, wspomnienie minionych zdarzeń i twarzy.
Ileż to razy przejeżdżałem tą drogą w czasach, gdy o autostradzie jeszcze nikt
nie śnił, szczytem marzeń był Fiat 126p, a wolna Polska w zjednoczonej Europie
wydawała się perspektywą równie realną, jak inwazja Marsjan. Nie była to
wówczas bezpieczna trasa, o czym świadczą krzyże stojące na poboczu – milczący
świadkowie tragicznie zakończonych życiorysów. Dzisiaj jadę po idealnie gładkim
asfalcie, korzystam z szerokich poboczy i po prostu czuję się bezpiecznie.
Pierwsze kilkanaście kilometrów traktuję jako rozgrzewkę. Poranny chłód szybko
przestaje mi przeszkadzać. Staram się jechać równo, a przede wszystkim bardzo,
bardzo spokojnie. Wszystkie podjazdy pokonuję na miękkich przełożeniach, a na
zjazdach korzystam z dobrodziejstw grawitacji. Muszę rozłożyć siły, oszczędzić
je na potem. To przecież dopiero początek drogi.
Po godzinie jazdy łapię właściwy rytm. Jestem już w okolicach
Bochni. Nie zamierzam korzystać z obwodnicy i przejeżdżam przez miasto. Ono także
zmieniło się przez te wszystkie lata. Niegdyś szare i zaniedbane, zresztą jak
większość miast, dzisiaj zdaje się pachnieć nowością i przytłaczać feerią barw.
Przejazd zajmuje mi trochę czasu, bo mimo soboty, panuje tutaj spory ruch. W
końcu jednak powracam na „dziewięćdziesiątkę czwórkę” i jadę dalej. Kolejnym
etapem, oddalonym o dziesięć kilometrów, jest Brzesko – miasto mniejsze i
spokojniejsze od Bochni. I znów nie skręcam na obwodnicę, ale szybko i sprawnie
przejeżdżam przez centrum. Jestem coraz bliżej mojego rodzinnego Tarnowa. Teren
wciąż jest pagórkowaty, więc cały czas nie forsuję tempa i spokojnie wspinam się
na mniejsze i większe pagórki. Wiatr, który jeszcze dwie godziny temu był
relatywnie słaby, teraz przybrał na sile. Czuję wyraźny opór i nawet jazda po
płaskim wymaga silniejszego nacisku na pedały.
Przejeżdżam przez Wojnicz, a wkrótce potem przez most nad
Dunajcem. To rzeka mojego dzieciństwa. Gdy byłem dzieckiem, spędzałem nad nią –
ale nie w tym miejscu, lecz w Krościenku nad Dunajcem – wszystkie wakacje. I
znowu podjazd. Niezbyt długi, jak większość na tej trasie, ale tym razem już na
pewno ostatni. Gdy wyjeżdżam na szczyt, w oddali widzę panoramę Tarnowa. Nie
czuję absolutnie żadnego zmęczenia. Regularnie uzupełniałem płyny i równie
regularnie uszczuplałem zapas batoników. Dodatkowym napędem są niewątpliwie
emocje. Sięgają szczytu, gdy wreszcie mijam tablicę z napisem Tarnów.
Rodzinne miasto wita mnie zapachem świeżo ściętej trawy i
kwitnących drzew. To dziwne, ale mam wrażenie, że cofam się w czasie, że ten
zapach przywrócił dawne cyferblaty zegarów wszechświata, że jeśli spojrzę teraz
w lustro, zobaczę gładką twarz szesnastolatka, przed którym świat szeroko
otwiera swoje podwoje – „the sky is the limit”…
Pora jednak na chwilę zejść na ziemski padół. Włodarze Tarnowa w
dość osobliwy sposób traktują rowerzystów. Skoro jest moda na ścieżki rowerowe –
twórzmy je! No i stworzyli. Po prostu podzielili chodniki na dwie wąskie części
i gotowe. Chodnik są wyłożone kostką – szosowcy tego nie lubią. Krawężniki na
skrzyżowaniach są obniżone, ale nie do końca – szosowcy tego nie lubią. Na
części chodnika, szumnie zwanej drogą dla rowerów, stoją słupy – rowerzyści
tego nie lubią. Musiałem jednak pokonać tę drogę przez mękę, bo… prawo jest
prawem.
Przejeżdżam pod wiaduktem kolejowym, mijam mój parafialny kościół
Misjonarzy i jestem już prawie w centrum miasta. Jadę ulicą Krakowską, dzisiaj
niezbyt szeroką, ale gdy byłem dzieckiem, wydawała się szeroka jak pas startowy
na Heathrow. Mijam kamienicę, w której onegdaj mieściła się Drogeria Bracha,
przejeżdżam przez Plac Kazimierza i po chwili jestem już na tarnowskim rynku.
Zatrzymuję się, zsiadam z roweru i daję czas na powrót wszystkich wspomnień,
które wiążą się z tym miejscem. Pięknie tu, przytulnie, kolorowo, kwieciście,
wiosennie. Jednak oczami wyobraźni widzę świat, którego już nie ma, sprzed
wielu lat, gdy byłem pewien, że nigdy nie opuszczę mojego Tarnowa. Zanim
rozpocznę „powrót do przyszłości” muszę zajrzeć jeszcze w jedno miejsce. To dom
rodzinny, w którym pięćdziesiąt lat temu przyszedłem na świat. Dzisiaj stoi
prawie zapomniany, bo nikt z mojej rodziny już tutaj nie mieszka. Zimne,
niszczejące i ciche mury, które przez lata były najpiękniejszym miejscem na
ziemi, tętniły życiem i były niemym świadkiem radości, wzruszeń, sukcesów,
porażek, śmiechu i łez. Nie sposób wymienić wszystkich wspomnień, przywołać
wszystkie chwile, ale jedna z nich jest wciąż żywa – to moment, gdy żegnałem
mojego ojca, który wkrótce miał przekroczyć ostatnią granicę…
Nuta nostalgii wciąż towarzyszy mi, gdy kierując się na północ,
opuszczam mój Tarnów. Walcząc z wiatrem, mijam dawno niewidziane miejscowości. Nadal
nie czuję zmęczenia. To dobrze, bo do przejechania mam prawie sto kilometrów.
Dojeżdżam do Niedomic i skręcam na zachód. Teraz wiatr wieje mi w plecy, dając
dodatkowe waty mocy. Przejeżdżam przez Biskupice Radłowskie i dojeżdżam do wsi
Wał-Ruda. Nieopodal znajduje się łąka, miejsce słynnej operacji III Most, którą
opisywałem na tym blogu i która kiedyś stała się pretekstem, aby wybrać się
tutaj na rowerze. Dzisiaj po prostu mijam to miejsce i jadę dalej. Duża część
drogi wiedzie przez las. Uwielbiam taką oprawę. Kolejne kilometry mijają
nadspodziewanie szybko. Czy to efekt wiatru, czy może wspomnień, które, choć
oddalam się od rodzinnego miasta, wciąż powracają żywymi barwami? Dojeżdżam do
Uścia Solnego, przejeżdżam przez most na Rabie, dojeżdżam do wsi Niedary i
skręcam na południe w stronę Mikluszowic.
To już ostatni etap. Jadę przez Puszczę Niepołomicką, Niepołomice,
Grabie i Brzegi. Mijając tablicę z napisem Kraków, uświadamiam sobie, że choć
Gród Kraka jest moim miejscem na ziemi, to Tarnów na zawsze pozostanie w moich
wspomnieniach jako punkt na osi życia, w którym rozpoczęła się moja podróż w
trzech wymiarach rzeczywistości.
Przedziwny był to dzień. Połączyłem w nim dwa moje
światy. Ten miniony, który już dawno nie istnieje, żyjąc jedynie w mych wspomnieniach
i ten teraźniejszy, prawdziwy, rzeczywisty, którego historię piszę każdego
dnia, żyjąc, kochając, pracując i realizując wszystkie moje pasje. Wśród nich
jest także ta, która powiodła mnie dzisiaj daleko od domu w poszukiwaniu
zatartych obrazów przeszłości.
Moje tarnowskie „selfie”
Tarnowski Rynek w oprawie barw wiosny
W zaułkach króluje światło i cień…
…tworząc scenerię niezwykłą
„Koci Zamek” – jedna z tarnowskich osobliwości
To za tym oknem rodziła się kiedyś moja ciekawość świata