Pogodne promienie optymizmu
Wczoraj było mniej ważne święto. Jutro będzie to bardziej ważne. A
dzisiaj też jest święto – Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Powiem
szczerze, że jakoś go nie czuję, uważając, że ojczyznę i jej symbole szanować
trzeba zawsze, a nie tylko od święta. Ale to tylko taka mała uwaga na
marginesie.
Skorzystałem z magicznej mocy słowa „urlop” i nie pracowałem. Obudził
mnie szary i pochmurny poranek. A potem ten odwieczny dylemat: jechać czy nie
jechać? Wczoraj zaliczyłem setkę, więc może dzisiaj lepiej posiedzieć spokojnie
na czterech literach i zająć się dalszymi modyfikacjami mojego bloga? Chwilę
się wahałem, to fakt. Ale w końcu podjąłem jedyną słuszną decyzję – jadę! Solidna
porcja musli na śniadanie, chwila przygotowań i w drogę.
Celowo wybrałem dość łatwą trasę. Dość łatwą, czyli w zasadzie
pozbawioną sensownych podjazdów. Najpierw pojechałem do Niepołomic. Na
przedmieściach zostałem dogoniony i wyprzedzony przez peletonik, złożony z kilku
kolarzy. Jazda w grupie ma jednak swoje dobre strony. Ja niestety byłem skazany
na samotną walkę z przeciwnym wiatrem, ale przecież szosowa samotność jest
wpisana w naturę moich eskapad. Z Niepołomic wyjechałem na wschód drogą numer
964. GPS pokazał, że do kolejnego skrętu mam ponad dwadzieścia kilometrów.
Przede mną był więc spory kawałek dość prostej, dość łatwej do pokonania drogi.
Wystarczyło tylko jechać przed siebie. Wrzuciłem „na ruszt” jeden z batoników i
cierpliwie parłem naprzód, walcząc od czasu do czasu z niezbyt silnym, ale
jednak przeciwnym wiatrem. A wkrótce musiałem zmierzyć się także z deszczem.
Nie był ulewny, ale wystarczająco obfity, aby szybko pokryć drogę cienką
warstewką wody, która porywana przez opony odrywała się od nich, bezczelnie
pokrywając mój rower brązowymi kroplami, tudzież powodując mokry dyskomfort w
najmniej szlachetnej części mojego ciała. Owe wątpliwe atrakcje towarzyszyły mi
do Ispiny, gdzie droga nareszcie zrobiła się sucha.
Kierunek jazdy zmieniłem w Niedarach, gdzie miałem
zaliczoną mniej więcej połowę trasy. Teraz jechałem na południe do Gawłówka, a
potem do Proszówek. Tam skręciłem na wschód i rozpocząłem etap zwany powrotem.
Ku mojemu, dość niemiłemu zaskoczeniu okazało się, że po zmianie kierunku wiatr
wcale mi nie pomaga, albowiem wiał bardziej z północy niż ze wschodu. Wyjścia
jednak nie miałem, ukrytego silniczka w rowerze też nie, więc po prostu cierpliwie
pedałowałem, racząc się od czasu do czasu solidnymi łykami izotonika. Pogoda
tym razem mi sprzyjała. Spoza chmur zaczęło wyzierać słońce, napełniając ziemię
i umysł pogodnymi promieniami optymizmu. Tak, tego mi było trzeba, no i jeszcze…
zimnego, złotego napoju, czekającego cierpliwe w lodówce.
Przy małej wiejskiej kapliczce, stojącej wedle drogi…