Dystans powszedni
Nie uląkłem się silnego wiatru, który jak onegdaj „czerwona zaraza” wiał ze wschodu i mężnie ruszyłem mu naprzeciw, wiedząc przecież, iż w którymś momencie zawrócę, a wtedy zyskam dodatkowy napęd. Tym razem jakoś niespecjalnie oszczędzałem siły, bo profil trasy nie wywoływał większych emocji – raczej płasko, spokojnie, przewidywalnie. Kluczyłem trochę po okolicy, aby nie oddalając się bardzo daleko od miejsca zamieszkania, zaliczyć jednak te „powszednie” sto kilometrów. Mniej więcej tyle staram się przejechać w taki zwykły dzień, w tym najbardziej sprzyjającym rowerowej aktywności okresie. Pamiętam, jak przed laty wybrałem się na pierwszą przejażdżkę, będąc absolutnie przekonanym, że fakt posiadania przerzutek cudownie sprawi, że wystarczy pedałować, a cała reszta będzie czystą formalnością. Już pierwszy, zresztą bardzo skromny podjazd, brutalnie wskazał moje miejsce w szeregu. Wróciłem do domu z podkulonym ogonem, czyli innymi słowy z bolącą du**, ledwo żywy, mając na liczniku skromne osiemnaście kilometrów i będąc przekonanym, że nie będzie następnego razu. Następny raz był po dwóch dniach, ale dystans choćby 50 kilometrów wydawał się wyzwaniem na miarę podróży na Marsa i z powrotem. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za kilka lat będę w miarę spokojnie „kręcił” setki, potraktowałbym to równie poważnie, co próbę udowodnienia przyczyn katastrofy lotniczej za pomocą puszki z parówkami.