Co w głowie uradzi…
Wszystkie „długoweekendowe” plany wzięły w łeb. W czwartek miałem
zamiar pojechać z Krakowa do Strzelec Opolskich. Wszystko miałem dokładnie
zaplanowane, trasę opracowaną z dokładnością do pojedynczego kilometra, pokaźny
zestaw batonów energetycznych czekał na włożenie do kieszonek, akumulatory w
aparacie fotograficznym, komórce i komputerku rowerowym były naładowane w 100%,
nasmarowany łańcuch błyszczał czystością, a rower czekał jedynie, aby ściągnąć go
ze ścienny i wczesnym świtem wyruszyć przed siebie. To miało być ponad 170
kilometrów wspaniałej przygody, która w większości miała prowadzić po drogach,
których nigdy wcześniej nie odwiedzałem. Gdy już wszystko było gotowe, siadłem
sobie wygodnie przed telewizorem, aby w środowe popołudnie obejrzeć transmisję
z kolejnego etapu Giro d’Italia. Siadłem, ale już nie wstałem. Silny ból w dole
pleców zatrzymał moje ciało w tragikomicznej pozie kłaniającego się ziemi
drzewa, przegrywającego nierówną walkę z huraganem. Na nic zdała się
rozgrzewająca kąpiel, na nic cudowne wytwory firm farmaceutycznych. Miałem jeszcze
nadzieję, że noc coś zmieni i przywitam nowy dzień w euforycznym nastroju
zwycięstwa nad słabością. Nadzieja jednak zawiodła.
Nie było dobrze. Wiedziałem, że nie ma szans, abym dał radę wsiąść
na rower, nie mówiąc już o przejechaniu choćby kilku kilometrów. Nie wznosiłem
jednak wzroku ku niebu z pretensją i niemym pytaniem, że przecież miało być tak
wspaniale, więc dlaczego takie doświadczenie spłynęło na mnie właśnie dzisiaj?
Bynajmniej. Pomyślałem sobie, że kto wie, czy przypadkiem nie miało mnie spotkać
coś gorszego niż rwa kulszowa? Pogodzony z losem, pojechałem do Strzelec
Opolskich samochodem, obiecując sobie, że zaraz po powrocie wskoczę na rower,
choćby nie wiem co.
Moja szwagierka, genialna fizjoterapeutka, posiadaczka
rąk, „które leczą” postawiła mnie na nogi. I chociaż wciąż czułem lekki ból,
tak jak sobie obiecałem, w niedzielne przedpołudnie wybrałem się na
przejażdżkę. Planu nie było. Zamierzałem po prostu nieco się rozruszać, nie
wierząc zbyt mocno w to, że uda mi się zaliczyć więcej niż 30, może 40
kilometrów. Jakość małopolskich dróg sprawiła jednak, że wytrzymałem znacznie
więcej i mógłbym pewnie nawet dobić do setki, ale nie chciałem zbyt mocno
obciążać kręgosłupa, który wciąż nie jest w najlepszej formie.