Świątniki Górne, Dobczyce, Łapczyca, Brzezie
Sobotnia wyprawa do Tarnowa zaostrzyła mój apetyt na dłuższe
eskapady rowerowe. Po pierwsze, przekonałem się, że umiejętnie rozkładając
siły, właściwie się nawadniając i odżywiając, można przejechać więcej niż
zwykle, a po powrocie wciąż nadawać się do życia. Po drugie, wszystko wskazuje
na to, że wreszcie wybrałem właściwe siodełko, więc nie muszę obawiać się
dyskomfortu, który potrafił zepsuć niejedną przejażdżkę. A więc nic, tylko
wsiąść na rower i jazda! Niestety w tygodniu jest to trochę utrudnione, bo gdy
wracam z pracy, przełykam w pośpiechu obiad i przygotowuję się do wyjazdu, do
zachodu słońca pozostają góra cztery godziny. A dłuższa jazda w ciemności mnie
nie bawi, bo tak właśnie jeżdżę od listopada do marca, więc mam prawo mieć serdecznie
dość czerni dookoła. Jest jeszcze kwestia zmęczenia. Gdy się śpi po kilka
godzin, to człowiek nie tryska taką energią jak w weekend, gdy może sobie
pozwolić na nadrobienie sennych zaległości. Z tych powodów moje „powszednie”
wycieczki liczą sobie co najwyżej sto kilka kilometrów i na taką właśnie
wybrałem się dzisiaj.
Krótsza, nie musi jednak oznaczać mniej wymagającej. Aby
poczuć coś więcej niż tylko smak beznamiętnego pedałowania w imię
niezaspokojonej żądzy połykania kolejnych kilometrów, wybrałem się w moje
ulubione regiony, leżące na południe od Krakowa, obficie obdarowane przez
Stwórcę wzniesieniami wszelakimi. Po krótkiej rozgrzewce w okolicach domu
pojechałem do Wieliczki. Stamtąd na chwilę wróciłem na obrzeża wielkiego
miasta, ale tylko po to, by z niego uciec w stronę Świątnik Górnych. Tam
skręciłem na wschód i przez pewien czas jechałem tradycyjnie, czyli zaliczyłem
Gorzków, Koźmice Małe, Dobczyce, skąd równie tradycyjnie pojechałem przez
Stadniki do Gdowa. A tam skręciłem w stronę Łapanowa. Tubylcy, tudzież stali
bywalcy tych okolic wiedzą, że nielekka to droga i zanim człowiek złapie oddech
na zjeździe do Łapanowa, najpierw musi naprawdę solidnie popracować. W
Łapanowie skończyła się trudniejsza część jazdy i pozostało mi jeszcze około
czterdziestu kilometrów w lżejszych klimatach małopolskich dróg. We wsi Ubrzeź
skręciłem na północ, przejechałem przez Kamyk, Chrostową i skręciłem do
Nieznanowic. Potem znów parłem na północ, mijając Niewiarów, Niegowić, Cichawę,
aż do Brzezia. A tam skręciłem na drogę 94, która niedawno dołączyła do zestawu
moich ulubionych szlaków, czego zupełnie pojąć nie mogę, bo jest to wszakże
droga krajowa, a więc teoretycznie mniej urokliwa od innych. Na drodze tej
kończy się historia dzisiejszej wycieczki, bo jadąc po idealnej nawierzchni,
szybko dotarłem do krakowskich przedmieść, skąd już tylko krok dzielił mnie od
domu.