Bez planu, lecz treściwie
Po trzech dniach przerwy, głodny połykania kolejnych kilometrów,
wyruszyłem popołudniową porą na rowerowy rekonesans. Wyjechałem nieco wcześniej
niż zwykle, bo kolejny raz korzystałem z dobrodziejstwa, jakim jest praca zdalna.
Trasy nie miałem zaplanowanej, bo po prostu nie miałem na to czasu, więc
postawiłem na spontaniczność, mając przemyślany jedynie początkowy kierunek, a
potem zamierzając na bieżąco podejmować decyzje, czy mam skręcić w prawo, czy w
lewo, a może pojechać prosto?
Zacząłem od wielce tradycyjnej rozgrzewki w Kosocicach. Potem
zjechałem do Wieliczki, by rozpocząć podjazd do Sierczy. Później skierowałem
się w stronę Chorągwicy. Stało się jasne, że tego dnia raczej nie będę zwiedzał
płaskich przestrzeni. Z Chorągwicy pojechałem do Raciborska, a potem, jadąc
przez Dobranowice i Hucisko, dotarłem do
drogi 967. Tam mogłem skręcić w lewo i dojechać do pobliskiego Gdowa, lub
skręcić w prawo i pojechać w stronę bardziej odległych Dobczyc. Prawdę mówiąc,
nie lubię tej drogi, bo nie jest wzorem bezpieczeństwa, więc skręciłem… w
prawo. Do Dobczyc dojechałem bez gwałtownych skoków ciśnienia, bo wszyscy
kierowcy zachowywali bezpieczny odstęp – rzecz bez precedensu w tych okolicach!
Przejechałem na drugą stronę Raby, by wkrótce dość tradycyjnie przejechać przez
Skrzynkę i Stadniki, docierając do Gdowa.
Noga dość dobrze podawała, więc zdecydowałem się na
skręt w stronę Łapanowa, co wiązało się z pokonaniem fajnego podjazdu i
późniejszym odebraniem nagrody za trud, w postaci długiego zjazdu. Za Łapanowem
zaczął się łatwiejszy fragment trasy. Pojechałem do wsi Siedlec, za którą
wjechałem na drogę 94. Tym razem nie zamierzałem dojechać nią do Krakowa, ale
jedynie do Brzezia. Zdziwiłem się, bo panował na niej wyjątkowo duży ruch.
Tajemnica wyjaśniła się, gdy skręciwszy na północ, przejechałem pod autostradą.
A tam
samochodów wszelakich ciągnęły się szeregi, prosto, długo, daleko, jako
morza brzegi…
Coś się musiało złego wydarzyć i cała wschodnia nitka autostrady
była totalnie zablokowana. Dojechałem do Staniątek, a potem zatrzymałem się na
chwilę na wiadukcie. Autostrada nadal tkwiła w bezruchu, niczym fotograficzny kadr.
Ludzie spacerowali, siedzieli na barierkach, nerwowo palili papierosy, rozmawiali
przez telefon, lub po prostu ukrywali się w samochodach i czekali. Gdy robiłem
zdjęcie, niektórzy z nich spojrzeli na mnie, być może pewną zazdrością, bo oni
stali, a ja w każdej chwili mogłem wsiąść na rower i pojechać dalej. I
pojechałem, mając przed sobą ostatnie kilkanaście kilometrów…
Samochodów wszelakich ciągną się szeregi. Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi…