Bezkompromisowo
Przednią zabawę zafundowałem sobie w dzisiejsze popołudnie, bo
kolejny raz wybrałem się na zwiedzanie świata małopolskich wzniesień. Plan tej
eskapady narodził się w… godzinach pracy, ale gdyby jakiś „nadszyszkownik”
czytał te słowa i poczuł się zaniepokojony, to spieszę wyjaśnić, że stało się
to podczas ustawowej przerwy śniadaniowej. A że ta ostatnia jest raczej krótka,
więc zarys trasy musiał powstać szybko bez zbędnego rozczulania się nad sobą,
które zazwyczaj przejawia się głosem rozsądku, mówiącym: chłopie, tu będzie za
stromo, tam będzie za bardzo wiało, itp. Zresztą, prawdę mówiąc, nawet nie
zerknąłem na profil, co miało dwa pozytywne skutki. Po pierwsze, nie
wiedziałem, co mnie czeka. Po drugie – które wynika z pierwszego – nie musiałem
zadawać pytania: czy sobie poradzę? To ostatnie zdanie brzmi groźnie. Czyżby trasa
miała być aż tak trudna? Nie, ale jak się później okazało, znalazł się na niej
jeden fragment, który zmusił moje mięśnie do solidnej, nieprzerwanej, mocnej,
rzetelnej, uczciwej roboty…
A wszystko zaczęło się od dotarcia do Wieliczki, które
potraktowałem jako rozgrzewkę. Była potrzebna, bo pogoda znów nie zamierzała
mnie rozpieszczać. Było raczej chłodno i oczywiście wiał wiatr, oczywiście z
zachodu, oczywiście obniżając odczuwalną temperaturę. Potrzebowałem więc tych
kilkunastu kilometrów, aby w przenośni i dosłownie poczuć w sobie energetyczny
żar, tudzież wejść w odpowiedni rytm. Z Wieliczki wyjechałem drogą 966, która
wiedzie do Gdowa, a której osobiście bardzo nie lubię – jest stosunkowo wąska,
ruchliwa i „pi razy drzwi” co trzeci kierowca ma problem ze zrozumieniem
przepisu o bezpiecznym odstępie od wyprzedzanego rowerzysty. Dlatego z wielką
ulgą, tuż za rondem na ulicy Gdowskiej, skręciłem na południe, z zamiarem
wyjechania na Chorągwicę.
Byłem tam niedawno, ale tym razem wybrałem drogę przez Lednicę
Górną. Szybko okazało się, że było to dość ambitne zadanie, bo dukt ten bezpardonowo
wykradał naturze kolejne metry przewyższeń. Jeśli nawet w pewnym momencie
pomyślałem, że jest ciężko, to bardzo szybko musiałem zweryfikować tę opinię,
bo nagle wjechałem na odcinek, którego nawierzchnię wyłożono betonowymi,
dziurkowanymi płytami. Nim zdążyłem sobie zadać pytanie „po jaką cholerę?”, poznałem
na nie odpowiedź – aby zimą była szansa na wyjechanie tutaj samochodem. Droga
bowiem zdawała się bez zbędnych kompromisów wieść ku chmurom. Niezbyt długi to
fragment, ale jego nachylenie dochodzi miejscami do 20%, nie pozostawiając miejsca
i czasu na przysłowiowe złapanie oddechu. Potem było już łatwiej, ale cały czas
w górę i w górę, aż do samej Chorągwicy.
Z Chorągwicy pojechałem do Raciborska, potem na wschód do Dobranowic,
a stamtąd do Sułowa. To był kolejny fragment trasy, który wymagał ode mnie
mocnej pracy, bo na stosunkowo krótkim dystansie musiałem wznieść się o ponad
osiemdziesiąt metrów pionie. Potem było już zdecydowanie łatwiej, chociaż nie
brakowało pagórków. Łazany, Trąbki, Zabłocie, Suchoraba, Zborczyce, Szczytniki
i wreszcie Brzezie. Wkrótce skręcałem już na zachód, a więc rozpoczynałem jazdę
pod wiatr. Nie czułem się zmęczony, więc gdy dojechałem do Węgrzców Wielkich,
nie wybrałem najkrótszej drogi, ale zaliczyłem przejazd przez Grabie, Brzegi i
Kokotów. Stąd miałem bardzo blisko do domu, ale… wciąż odczuwałem pewien
niedosyt, więc pojechałem jeszcze do Podgórza, aby zaliczyć podjazd na ulicy
Parkowej, potem na Bonarce, a jeszcze później na ulicy Łużyckiej. Wciąż było mi
mało, więc łupem padła jeszcze ulica Niebieska, gdzie dobiłem do tysiąca metrów
przewyższeń. A potem już tylko zjazd do domu, uśmiech na twarzy, satysfakcja, radość,
odprężenie…
Na podjeździe w Lednicy Górnej nie zatrzymywałem się. To zdjęcie zrobiłem dzień później.
To nie był najbardziej stromy fragment podjazdu. Za zakrętem było gorzej, tzn. lepiej.