Pasjonat kolarstwa to dziwny człowiek. W sobotę, zamiast wyspać
się za wszystkie czasy, tkwić w błogim lenistwie, popijać zimne piwo, zrywa się
o świcie – no dobra… prawie o świcie – i rozpoczyna rytuał przygotowań do
kolejnej rowerowej eskapady. To nie wszystko. Zamiast wybrać spokojną,
relaksującą, niewymagającą trasę, kreśli w głowie plan, który przewiduje
zmagania z solidnymi podjazdami, gwarantującymi litry wylanego potu, tętno w
okolicy maksimum, ból w nogach i grymas wysiłku na twarzy. Może właśnie
przestaję być tzw. normalnym człowiekiem, przekraczając ostatnią granicę,
dzielącą mnie od bycia przypadkiem medycznym z dziedziny psychiatrii?
Powyższe myśli towarzyszyły mi, gdy w dość pogodne przedpołudnie
wyruszałem w trasę. Bardzo chciałem, aby nie była zbyt łatwa i dlatego już
wczoraj siedziałem nad mapą i planowałem, dokąd pojadę. Przy okazji zamierzałem
w ten sposób sprawdzić, jak nowy GPS poradzi sobie z nawigacją. Mam go już pół
roku i sam nie wiem, dlaczego jeszcze nie testowałem funkcji nawigacji. No i
jeszcze jedno. Ciekaw byłem, czy kolejna jazda na nowym siodełku nie sprawi, że
zmienię moją wstępną o nim opinię – pozytywną opinię.
Etap pierwszy to dojazd do Skawiny, który potraktowałem jako
rozgrzewkę. Niewiele brakowało, aby zakończyła się spektakularnym lotem przez
kierownicę, gdy jadące przede mną BMW nagle stanęło w miejscu – do teraz nie
wiem, z jakiego powodu – a ja zostałem zmuszony do gwałtownego hamowania.
Niestety moje tylne koło szybko straciło kontakt z Matką Ziemią, przednie się
zatrzymało, a ja poczułem, jak powoli zaczynam szybować w stronę bagażnika
stojącego przede mną samochodu. Przytomnie puściłem jednak hamulce, odzyskałem
minimum kontroli, powtórnie zahamowałem i jakiś cudem zatrzymałem się. Uff… Ciśnienie
mi podskoczyło i uznałem, że właśnie zakończyła się rozgrzewka, po której miała
nastąpić przystawka przed głównym daniem dnia. Przejechałem przez Radziszów, a
potem dotarłem do drogi 52. Z duszą w okolicy ramienia – bo okrutny ruch tam
panował – przejechałem niecałe cztery kilometry i w Biertowicach skręciłem na
południe. Dotarłem do Sułkowic, gdzie skręciłem w stronę Myślenic. Nieznającym
tej drogi wspomnę, że zaliczenie jej do grona szlaków płaskich, z góry skazane
jest na porażkę. Już na dzień dobry jest dość krótki, ale stromy podjazd, a
potem jeszcze kilka razy: góra – dół, góra – dół, zanim wreszcie nie rozpocznie
się szybki zjazd do Myślenic. Właśnie tam czekała na mnie największa atrakcja
tego dnia…
Myślenice są ciekawym miastem. Kierowcom jadącym z Krakowa w
stronę Zakopanego wydaje się, że dotarli już w góry. Faktycznie miasto otoczone
jest licznymi wzniesieniami. Jedno z nich było moim celem. To Chełm – góra
położona na południe od miasta, po lewej stronie zakopianki, patrząc w kierunku
stolicy Tatr. Podjazd, liczony od parkingu przy Rabie mniej więcej do końca
asfaltu, liczy sobie około sześciu i pół kilometra. Przewyższenia to około 350
metrów. Łatwo policzyć, że średnie nachylenie wynosi jakieś 5,4%. I to ma być
wyzwanie? Tak, to jest wyzwanie, bo nieopodal szczytu mamy prawie kilometrowy,
bardzo łatwy fragment, a nachylenie pozostałej części podjazdu nie jest
równomierne. Są więc miejsca, gdzie można złapać nieco oddechu, ale coś za coś
– kilkunastoprocentowych odcinków jest pod dostatkiem. Już tam kiedyś byłem na
rowerze górskim, ale to się nie liczy, bo wówczas korzystałem z „młynka”, czyli
przełożenia 24/32, a więc teoretycznie miałem łatwo. Teoretycznie, bo w
rzeczywistości nieźle się zmęczyłem, a zaraz po zjeździe, grzecznie i
spokojnie, najkrótszą drogą wróciłem do Krakowa. Dzisiaj miało być inaczej, ale
po kolei…
Podjazd rozpoczynałem, mając w nogach prawie pięćdziesiąt
przejechanych kilometrów w terenie mocno pagórkowatym. Mimo to nie czułem
praktycznie żadnego zmęczenia, a ekscytacja związana z faktem, że oto po kilku
latach znów tutaj jestem, dopingowała mnie do ambitnego pokonywania drogi
wiodącej na szczyt. Na podjazdach czas biegnie zupełnie inaczej, powoli,
dostojnie. Równie wolno mijają kolejne setki metrów, a cyferki na liczniku
zmieniają się niespiesznie, opornie, leniwie. I tylko tętno przyspiesza, i
oddech, a po twarzy zaczyna spływać pot, którego krople odrywając się od niej,
mają czelność spaść wprost na ramę, zaburzając jej idealną czystość. Uparcie
wspinałem się, nie spoglądając zbyt często na licznik, ale wiedząc, że każdy
obrót koła, to dwa metry bliżej celu, to dwa metry wyrwane z moich słabości.
Dotarłem do wioski Chełm. Cudownie położona na zboczu. Widoki z okien muszą
zapierać dech w piersiach, ale pewnie na mieszkańcach nie robią wrażenia – mają
je na co dzień. Ja chłonąłem te krajobrazy, zapominając o zmęczeniu,
zapominając, że to jeszcze nie jest koniec, że wypłaszczenie wkrótce się
skończy, a mnie pozostaną jeszcze dwa kilometry wspinaczki. Pokonałem je i
zadowolony z siebie stanąłem w miejscu, w którym kończył się asfalt. Dalej była
płaska droga gruntowa, wiodąca do wyciągu narciarskiego. Wystające kamienie,
kałuże i błoto sprawiły, że nie zdecydowałem się na użycie Ridleya w
charakterze roweru górskiego. Zawróciłem więc, aby odebrać zasłużoną, jak
sądzę, nagrodę w postaci zjazdu. Nie mogłem do końca dać upustu emocjom, bo
żwir leżący tu i ówdzie na drodze nie miał chyba pokojowych zamiarów, a ja nie
miałem ochoty na zwiedzenie oddziału chirurgii myślenickiego szpitala. Jechałem
więc umiarkowanie szybko. Gdy jakość nawierzchni poprawiła się, mogłem
nareszcie śmiało popędzić w dół, wciąż jednak słuchając rozsądku, który
podpowiadał mi, że wejście w zakręt nie gwarantuje, że z niego wyjdę. W końcu
pojawiłem się w miejscu, w którym niedawno rozpoczynałem wspinaczkę. A więc
Chełm zaliczony. Pora wracać do Krakowa.
Szukając mocnych wrażeń w walce z samym sobą, zafundowałem sobie
dość osobliwą formę powrotu. Stwierdziłem, że przewyższeń nigdy za wiele, więc
zamiast pojechać „na krechę”, skierowałem się do Dobczyc. To oznaczało jazdę
niezwykle malowniczą drogą, wiodącą wzdłuż Zalewu Dobczyckiego. A że brzeg
zalewu nie przypomina żadnego regularnego kształtu, tak i droga wije się
pozornie nieskładnie, to zbliżając się, to oddalając od tafli wody. No i
oczywiście nie jest położona na jej poziomie, ale wznosi się ku niebu, by potem
opaść o kilkadziesiąt metrów w dół tylko po to, aby po chwili kolejny raz
zmusić mięśnie do wysiłku. Osieczany, Droginia, Brzezowa, Kornatka i nareszcie
Dobczyce. Kolejne kilkaset metrów przewyższenia poza mną. Nie ukrywam, że
zacząłem odczuwać zmęczenie, a przecież to jeszcze nie był koniec. Do Krakowa
pozostawało ponad dwadzieścia kilometrów i kolejne setki metrów przewyższenia.
Jadąc przez Bieńkowice w stronę Gorzkowa, nie byłem już wzorem niewyczerpanej
mocy. Pokornie korzystałem z najmniejszego przełożenia i spokojnie pokonywałem
podjazdy. Odżyłem w Gorzkowie, gdy skręciłem w stronę Świątnik Górnych. Ten
fragment trasy był stosunkowo łatwy, a bliskość celu podróży była dodatkowym
bodźcem do sięgnięcia po najgłębiej ukryte pokłady energii. Powrót ze Świątnik
Górnych – ostatnie kilkanaście kilometrów – to już rutyna, w której kolejny raz
znalazło się miejsce na ostatni podjazd, który można poczuć w nogach, czyli
ulicę Sawiczewskich.
To był dobry dzień. Jeden z tych, kiedy żałuję, że tak późno
odkryłem rowerową pasję i zarazem jeden z tych, kiedy cieszę się, że w ogóle ją
odkryłem. Mogłem przecież, wzorem wielu, wyspać się za wszystkie czasy, tkwić w
błogim lenistwie, popijać zimne piwo. Zimne piwo? Hmm… Dobry pomysł!
PS. Nawigacja się sprawdziła. Siodełko też nie
zawiodło. W sumie same plusy – zresztą co innego może być w sumie? Minusy są
przecież w różnicy.
Drzewa – świadkowie moich zmagań z górą Chełm
Rzut oka na Zalew Dobczycki