Kryzys twórczy
No cóż, cały przekaz zawarłem w tytule. Szkoda gadać...
Bikestats to wspaniały serwis, który w pewnym sensie zainspirował mnie do stworzenia własnego bloga rowerowego.
Przez długi czas udawało mi się integrować obie strony internetowe. Opisy aktywności prezentowane były z poziomu
bloga Bikestats, a pozostałe wpisy, statystyka oraz opisy rowerów znajdowały się w serwisie xanadu.com.pl.
Takie rozwiązanie miało jednak pewne wady. Chcąc prezentować podsumowania moich aktywności, musiałem się uciekać
do tworzenia skryptów pobierających dane z mojego serwera i wstawiających odpowiedni kod na stronie bloga Bikestats.
Odpowiednie skrypty zapewniały także obsługę zdjęć dołączanych do postów. Funkcja wyszukiwania działała wyłącznie
w obrębie pojedynczego serwisu. Takich problemów mógłbym pewnie przytoczyć jeszcze więcej, ale te były najbardziej
uciążliwe. A nawet, gdyby ich nie było, to zdecydowanie łatwiej jest utrzymywać jeden serwis niż dwa.
Postanowiłem zatem przenieść opisy wszystkich aktywności rowerowych na mój prywatny blog. Aby jednak były dostępne
także z poziomu serwisu Bikestats, utworzyłem własny szablon strony, w którym dokonuję przekierowania do mojego bloga.
Przekierowanie powinno zadziałać automatycznie. Jeśli tak się nie stało, to po prostu kliknij w link:
Bikes in White Satin++
Copyright © 2010-2019, Piotr W. • Inspiracja: Monika M.
Czwartek, 9 sierpnia 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
No cóż, cały przekaz zawarłem w tytule. Szkoda gadać...
Środa, 8 sierpnia 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Gdy piszę te słowa, już wiadomo, że „Kwiato” wygrał kolejny etap
Tour de Pologne. Jak już wczoraj wspominałem, dzisiaj planowałem „zasadzenie”
się przy trasie i zrobienie kilku fotek. Zrobiłem więc sobie przerwę w pracy i
pojechałem. Wybrałem nieco inną trasę dojazdową, aby po raz kolejny nie mierzyć
się z podjazdem do Sierczy. Okazało się, że „zamienił stryjek siekierkę na
kijek”, bo droga, którą wybrałem, była w remoncie, więc nieco mniejsze nachylenie
wcale nie oznaczało łatwiejszej jazdy. Prawie godzinę przed planowanym
przejazdem kolarzy byłem już na miejscu w pełnej gotowości. Pół godziny przed
terminem zniknęły prywatne samochody, potem przejechała kolumna reklamowa, a
jeszcze później samochód Czesława Langa, co oznaczało, że peleton jest tuż,
tuż. No i był. Pomimo faktu, że stałem na podjeździe, „ogień” z peletonu był
taki, że po kilkunastu sekundach było już po wszystkim. To tylko pokazuje, jak przepaść
dzieli profesjonalistów od amatorów. Zawodnicy pod górę jechali z taką
prędkością, a jaką ja… zjeżdżam. No może troszkę wolniej.
Do domu, a raczej do pracy, wróciłem przez Wieliczkę, starając się
dorzucić dodatkowe kilometry do skromnego dystansu.
Kolumna reklamowa w akcji.
Czoło peletonu.
Gdzieś tam jest nasz „Kwiato”.
Jest! Jest!
I tyle ich widzieli…
Wtorek, 7 sierpnia 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Jutro V etap Tour de Pologne z Wieliczki do Bielska Białej. Tuż po
starcie kolarze będą podjeżdżać do Gorzkowa, więc nie mogę zrezygnować z okazji
zrobienia kilku zdjęć. Dzisiaj wybrałem się więc na mały rekonesans, aby
znaleźć dobre miejsce do obserwacji. Plan był prosty, ale jego realizacja już
nie, bo nie da się dojechać do Gorzkowa bez zaliczenia kilku podjazdów.
Musiałem więc zacisnąć zęby, nie myśleć o słabościach, tylko uparcie brnąć do
przodu, mówiąc do nóg przysłowiowe „shut up legs”. Na podjeździe do Sierczy,
czyli jednym z moich ulubionych, przekonałem się, jaka przepaść dzieli mnie „teraz”
ode mnie sprzed kilku miesięcy. Na dystansie 1300 metrów byłem wolniejszy o
ponad minutę. Ale najważniejsze, że dałem radę. Przed Gorzkowem znalazłem
właściwe miejsce, a potem zaliczyłem kolejny podjazd do centrum wioski, gdzie
skręciłem w stronę Świątnik Górnych. To był średni pomysł, bo okazało się, że
droga pomiędzy Świątnikami a Krakowem nadal jest w remoncie. Kilkaset metrów
jechałem po kamienistym dukcie, co nie należało do przyjemności.
Sobota, 28 lipca 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Po kolejnych siedmiu dniach znów wsiadłem na rower i nawet
zaliczyłem dłuższy dystans niż ostatnio. Jednak póki co, czasy codziennych,
ponad stukilometrowych tras, należą do przeszłości. Głód roweru wciąż nie jest
tak duży, abym znów podporządkował mu swój dzień.
Dzisiejsza trasa była dość łatwa, bo pojechałem do Puszczy
Niepołomickiej. To jedynie miejsce w okolicy, gdzie jest płasko, a ja wciąż
jestem totalnie bez formy, aby porywać się na moje ukochane pagórki, zwłaszcza,
że jest bardzo ciepło.
Niektórzy
pytają mnie z nutką zatroskania w głosie „Chłopie, co ty robisz, gdy nie
jeździsz? Nudzisz się?”. Nic z tych rzeczy. Po wielu latach wróciłem do mojej
dawnej pasji, którą była elektronika i sprzęt audio. Bawię się teraz
urządzeniami sprzed lat, czyli tzw. „vintage”, których jakości wykonania i
czystości brzmienia może tylko pozazdrościć współczesny elektroniczny chłam.
Ale to zupełnie inna historia, którą raczej trudno opowiedzieć na blogu
rowerowym.
Mój odpoczynek od roweru ma także takie oblicze…
Czwartek, 31 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 1
Po wczorajszej „łatwiźnie” zaplanowałem sobie na dzisiaj coś
bardziej wymagającego. Co prawda nie zamierzałem pobić ani rekordu dystansu,
ani rekordu przewyższeń, ale już sam fakt jazdy w temperaturze powyżej 30°C
stanowił pewnego rodzaju wyzwanie. Plan był prosty: dojechać do Zatora, skręcić
do Babic, a potem wrócić do Krakowa. Miałem poruszać się prawie wyłącznie po
głównych drogach, które dzisiaj powinny być spokojne i bezpieczne.
Plan realizowałem z żelazną konsekwencją. Początkowo nie czułem
żadnych oznak zmęczenia wczorajszą jazdą, ale sam przecież napisałem, że to
była łatwizna. Temperatura też mi nie przeszkadzała, bo na pierwszych
kilometrach nie miałem problemu ze znalezieniem cienia. Tym niemniej
oszczędzałem siły, mając na uwadze, że temperatura z każdą chwilą będzie
wzrastała.
Zanim dotarłem do Zatora, dwukrotnie musiałem zatrzymywać się, bo
policja wstrzymywała ruch na drodze z powodu procesji. Dzisiaj Kościół
Katolicki obchodzi święto potocznie zwane Bożym Ciałem. To właśnie dlatego główne
drogi były spokojne i bezpieczne. W dzień powszedni raczej bym ich unikał.
Wspomniane przymusowe postoje były okazją do zaobserwowanie jednej z cech
polskiego katolicyzmu. Na przedzie procesji szedł gość z wizerunkiem Jana Pawła
II, potem czteroosobowe teamy starszych niewiast nabożnych niosły kilka Matek
Boskich, a młodsze i zapewne nieco mniej pobożne kobiety dźwigały wizerunki świętych.
Dopiero za nimi podążał orszak dzwoniących ministrantów, lektor z kadzidłem i
wreszcie proboszcz z Najświętszym Sakramentem, ukryty rzecz jasna pod kapiącym
od ozdób baldachimem. Tak właśnie wygląda obraz Kościoła Katolickiego w
Rzeczypospolitej – Jan Paweł II, Matki Boskie, święci, a dopiero potem Jezus. No
i wszędzie przepych, bogactwo, zdecydowany przerost formy nad treścią. Jak to
się ma do tego, co głosił Jezus? Nijak. Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba czytać
Biblię i jeszcze na dodatek trzeba wierzyć w to, co się czyta, a nie czytać to,
w co się wierzy.
Po tych przemyśleniach i odblokowaniu drogi, ruszyłem przed
siebie. W Zatorze skręciłem w stronę Babic. To była mniej więcej połowa trasy i
właśnie zacząłem odczuwać pierwsze oznaki wpływu temperatury na moją wydajność.
Na płaskim jeszcze jakoś szło, ale podjazdy pokonywałem z wyraźnym trudem. Gdy
dojechałem do Poręby Żegoty, zafundowałem sobie krótki postój w zacienionej
okolicy ruin pałacu Szembeków. Szkoda, że nie mogłem do nich wejść lub choćby
dotknąć starych murów. Teren jest ogrodzony, zamknięty i niedostępny. Tak jest
najłatwiej – zamknąć i zabronić, bo jeszcze by kamienie rozkradli…
Ostatnie
trzydzieści kilometrów jechałem już bardzo spokojnie i nieco automatycznie. Już
dawno temu zauważyłem, że gdy przetrwa się apogeum zmęczenia, to nogi zaczynają
pracować w równym tempie, napędzane niewidzialną siłą woli. W końcu dojechałem
pod dom, zsiadłem z roweru, wypiłem ostatni łyk izotonika i wyłączyłem całą
elektronikę. Wniosłem rower do domu i wychyliłem tradycyjną szklaneczkę zimnej
coli zero. Usłyszałem bicie dzwonów. Właśnie zaczynała się procesja…
Na zatorskim rynku.
Dzisiaj jeździłem po płatkach kwiatów.
Ruiny pałacu Szembeków w Porębie Żegoty.
Inne spojrzenie na ruiny pałacu Szembeków.
Jeszcze tylko selfie i wracam.
Środa, 30 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Musiałem trochę odpocząć i trochę zaniedbałem rower przez ostatnie dni. Poza tym „cierpię” na nadmiar różnych pomysłów. Jednym z nich jest „odkurzenie” mojej dawnej pasji, czyli elektroniki. Oprócz tego oczywiście pracuję. Gdybym chciał zająć się wszystkim, to okazałoby się, że nie znajdę już czasu na sen. Dzisiaj jednak powiedziałem sobie, że dość już tego siedzenia przed komputerem i czas najwyższy, aby „przepalić” nogę po kilkudniowej przerwie. Zaplanowałem sobie dość łatwą trasę, pozbawioną podjazdów – ot takie „małopolskie Mazowsze”. Przejechałem przez Puszczę Niepołomicką, potem skierowałem się do Uścia Solnego, gdzie przejechałem na drugi brzeg Raby. Następnie dotarłem do Bochni, potem do Proszówek, a następnie równie spokojnie podążyłem do domu. Nie byłem zmęczony i pomyślałem, że chociaż rzadko jeżdżę w kolejne dni, to jutro postaram się trochę zmęczyć. Ale to już inna historia.
Sobota, 26 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Szamani i wróżbici z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej
przestrzegali przed burzami. Nie uwierzyłem. I bardzo dobrze, bo gdybym przejął
się ich czczym gadaniem, pewnie ograniczyłbym się do beznamiętnego kręcenia po
najbliższej okolicy.
Trasę miałem naprawdę fajną. Najpierw pojechałem do Skawiny, a
następnie drogą 44 dojechałem do Ryczowa. W dzień powszedni unikałbym tego
szlaku jak diabeł święconej wody, ale dzisiaj ruch był umiarkowany i czułem się
bezpiecznie. Z Ryczowa pojechałem do Łączan, a potem pokręciłem się trochę po
wąskich i pustych drogach, aby w końcu dotrzeć do Kwaczały. Tam wjechałem na
kolejną drogę, której normalnie unikam, czyli tym razem na 780. Przejechałem
nieopodal Alwernii, minąłem Porębę Żegoty, Szwaby, Brodła i dotarłem do Liszek,
gdzie mocno wkurzyłem się na kierowcę autobusu Cracow Tours, który uparł się,
aby mnie wyprzedzić i totalnie olał bezpieczną odległość. Takiemu gościowi nie
pozwoliłbym prowadzić nawet kosiarki do trawy…
Ostatni
etap trasy był już spokojny. Bezpiecznie wróciłem do domu. A burzy nie było. I
nie ma nawet teraz, gdy piszę te słowa.
Czwartek, 24 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Tym razem zaplanowałem sobie trasę, a więc nie musiałem zdawać się
na spontaniczność, która często powoduje, że podświadomie wybieram miejsca,
które doskonale znam. Poświęciłem więc nieco czasu, poklikałem myszką i
narodził się niebanalny plan, czyli pomysł na odwiedzenie miejsc, w których bywam
stosunkowo rzadko, chociaż ostatnio jakby częściej.
Na początek czekał mnie dojazd od Kryspinowa, czyli rutynowy
przejazd przez miasto w godzinach szczytu. Dzielnie zniosłem tę wątpliwą
przyjemność. Potem pojechałem do Mnikowa, Baczyna i Tenczynka, a więc w
miejsca, które niedawno odkryłem na nowo. Kolejnym celem była Wola Filipowska i
Filipowice, a potem Nowa Góra. Jechałem przez piękne okolice, pełne wzgórz i
lasów. Te ostatnie zapewniały mi odpowiednią dawkę cienia, tak potrzebnego w
dniu, w którym słońce przypomniało sobie o małopolskiej ziemi i nie szczędziło
jej gorących promieni. To był dość trudny odcinek, bo na stosunkowo krótkim
fragmencie trasy musiałem pokonać grubo ponad 100 metrów przewyższenia. Noga
jednak „podawała”, więc w miarę sprawnie jak na ponad 50-cio latka, wspinałem
się wyżej i wyżej, napawając ciało i umysł urokiem okolicy. Za Filipowicami
miałem okazję przejechać nieopodal… Paryża, ale pomyślałem sobie, że jeszcze
nie nadszedł czas, aby zawitać w to miejsce i sprawdzić, czy na Placu Pigalle są
najlepsze kasztany, które Zuzanna lubi tylko jesienią.
W Nowej Górze zatrzymałem się na krótką chwilę, zaciekawiony
informacją, że wieś ta była onegdaj miastem. Zrobiłem zdjęcie miejskiej
pieczęci, spojrzałem na pogrążony w popołudniowym letargu ryneczek i ruszyłem w
dalszą drogę. Teraz przeważały zjazdy, chociaż niestety pełnia szczęścia
została zaburzona przez przeciwny wiatr. Czerna, Krzeszowice, Rudawa,
Więckowice, Bolechowice, Modlniczka – to kolejne miejscowości. A potem był już
Kraków i ponowny przejazd przez całe miasto.
Nie wspomniałem jeszcze, że dzisiaj testowałem jedną „nową nowość”
i jedną „starą nowość”. Tą pierwszą była owijka KLS. Zastąpiła ona poprzednio
używaną owijkę PRO, która uparła się, że nie będzie się trzymać kierownicy i
zwyczajnie się zsuwała, doprowadzając mnie na skraj załamania nerwowego. Drugą
nowością był powrót do przeszłości i użycie siodełka Selle Italia SLR Flow.
Wspominałem ostatnio, że Fizik Antaras, aczkolwiek bardzo wygodne, sprawiało mi
pewien kłopot związany z notorycznym pojawianiem się „bąbli” w nieciekawym
miejscu. Dzisiaj problem przestał istnieć, co bardzo mnie cieszy, bo nie ma nic
gorszego niż odczuwanie dyskomfortu pod „czterema literami”, gdy do celu jest
jeszcze sporo kilometrów.
A więc same plusy. I oby tak dalej…

A może rzucić to wszystko i wyjechać do… Paryża?
Podjazd do Nowej Góry. Tradycyjnie wcale nie widać tych 12%...
Na tym kamieniu można zobaczyć pieczęć Nowej Góry, która do I
Wojny Światowej była miastem.
Poniedziałek, 21 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
Dzisiejsza jazda była całkowitym przeciwieństwem tej wczorajszej.
Energia gdzieś uleciała, nie miałem pomysłu na trasę, po drodze także nie
wpadłem na żaden sensowny pomysł i cała wyprawa zamieniła się w rutynowe „mielenie”
kilometrów. W sumie to były kłopoty na własne życzenie, bo po pracy nie chciało
mi się tracić czasu na zjedzenie choćby lekkiego obiadu. W dodatku mam
wrażenie, że powraca siodełkowy koszmar, ale w zupełnie nowej odsłonie. Tym
razem nie chodzi o niewygodę, bo Fizik Antares jest naprawdę komfortowym
siodełkiem. Niestety od kiedy go używam, mam problem z… pryszczami, które
notorycznie pojawiają się ciągle w tym samym, mało ciekawym miejscu. Próbowałem
już przeróżnych środków, ale żaden nie okazał się w 100% skuteczny. Najlepszą
metodą okazało się użycie zwykłego plastra opatrunkowego, ale to też raczej
łagodzi skutki, aniżeli leczy przyczyny. Obawiam się, że czeka mnie powrót do najstarszego
i sprawdzonego siodełka Selle Italia SLR Flow.
Niedziela, 20 maja 2018 • Kategoria Małopolska • Komentarze: 0
9 (słownie: dziewięć) rowerowych dni wymazało mi z życiorysu
jakieś choróbsko. Początkowo usiłowałem je zwalczyć siłami organizmu, ale przez
cztery kolejne dni gorączka zamiast maleć, wciąż rosła. Gdy przekroczyła
wartość 29 stopni, pomyślałem, że dość tej ciuciubabki i do akcji wkroczył antybiotyk.
Dziewięć dni to mnóstwo straconego czasu, którego nie zdołam już odrobić w tym
miesiącu. A tak dobrze szło…
Po tak długiej przerwie wsiadłem na rower z obawą, że będzie
ciężko. To był dopiero trzeci dzień bez gorączki. Zamierzałem nie przemęczać
się i ograniczyć dystans do góra 40 km. Już po przejechaniu kilkunastu
kilometrów zorientowałem się, że mój organizm działa tak, jakby nie przechodził
żadnej choroby. Jechało mi się wyjątkowo lekko, niezależnie od tego, czy droga
była płaska, czy musiałem mierzyć się z podjazdami. Także wiatr nie robił na
mnie żadnego wrażenia. Po prostu jechałem i jechałem, nie czując absolutnie
żadnego zmęczenia. Pomyślałem, że szkoda marnować taką okazję i ograniczać się
do skromnej czterdziestki. Wydłużyłem więc dystans najpierw o 10 km, a potem
dorzucałem kolejne dziesiątki i w końcu zrobiła się setka. Prawdę mówiąc, mogłem
przejechać jeszcze więcej, ale miałem nieprzekraczalny deadline. O 18:00
kończyła się aukcja na Allegro, którą obserwowałem i na której bardzo mi
zależało.
Paradoksalnie, choroba zamiast pozbawić mnie sił, sprawiła, że mój
organizm zregenerował się. Dłużej sypiałem, nie przemęczałem się, po prostu
wypoczywałem. A potem wsiadłem na rower i tryskałem energią. Chyba muszę to
sobie przemyśleć, poukładać w głowie i wyciągnąć wnioski.