Pochorobowy przypływ energii
9 (słownie: dziewięć) rowerowych dni wymazało mi z życiorysu
jakieś choróbsko. Początkowo usiłowałem je zwalczyć siłami organizmu, ale przez
cztery kolejne dni gorączka zamiast maleć, wciąż rosła. Gdy przekroczyła
wartość 29 stopni, pomyślałem, że dość tej ciuciubabki i do akcji wkroczył antybiotyk.
Dziewięć dni to mnóstwo straconego czasu, którego nie zdołam już odrobić w tym
miesiącu. A tak dobrze szło…
Po tak długiej przerwie wsiadłem na rower z obawą, że będzie
ciężko. To był dopiero trzeci dzień bez gorączki. Zamierzałem nie przemęczać
się i ograniczyć dystans do góra 40 km. Już po przejechaniu kilkunastu
kilometrów zorientowałem się, że mój organizm działa tak, jakby nie przechodził
żadnej choroby. Jechało mi się wyjątkowo lekko, niezależnie od tego, czy droga
była płaska, czy musiałem mierzyć się z podjazdami. Także wiatr nie robił na
mnie żadnego wrażenia. Po prostu jechałem i jechałem, nie czując absolutnie
żadnego zmęczenia. Pomyślałem, że szkoda marnować taką okazję i ograniczać się
do skromnej czterdziestki. Wydłużyłem więc dystans najpierw o 10 km, a potem
dorzucałem kolejne dziesiątki i w końcu zrobiła się setka. Prawdę mówiąc, mogłem
przejechać jeszcze więcej, ale miałem nieprzekraczalny deadline. O 18:00
kończyła się aukcja na Allegro, którą obserwowałem i na której bardzo mi
zależało.
Paradoksalnie, choroba zamiast pozbawić mnie sił, sprawiła, że mój
organizm zregenerował się. Dłużej sypiałem, nie przemęczałem się, po prostu
wypoczywałem. A potem wsiadłem na rower i tryskałem energią. Chyba muszę to
sobie przemyśleć, poukładać w głowie i wyciągnąć wnioski.