Upał, Zator i procesje
Po wczorajszej „łatwiźnie” zaplanowałem sobie na dzisiaj coś
bardziej wymagającego. Co prawda nie zamierzałem pobić ani rekordu dystansu,
ani rekordu przewyższeń, ale już sam fakt jazdy w temperaturze powyżej 30°C
stanowił pewnego rodzaju wyzwanie. Plan był prosty: dojechać do Zatora, skręcić
do Babic, a potem wrócić do Krakowa. Miałem poruszać się prawie wyłącznie po
głównych drogach, które dzisiaj powinny być spokojne i bezpieczne.
Plan realizowałem z żelazną konsekwencją. Początkowo nie czułem
żadnych oznak zmęczenia wczorajszą jazdą, ale sam przecież napisałem, że to
była łatwizna. Temperatura też mi nie przeszkadzała, bo na pierwszych
kilometrach nie miałem problemu ze znalezieniem cienia. Tym niemniej
oszczędzałem siły, mając na uwadze, że temperatura z każdą chwilą będzie
wzrastała.
Zanim dotarłem do Zatora, dwukrotnie musiałem zatrzymywać się, bo
policja wstrzymywała ruch na drodze z powodu procesji. Dzisiaj Kościół
Katolicki obchodzi święto potocznie zwane Bożym Ciałem. To właśnie dlatego główne
drogi były spokojne i bezpieczne. W dzień powszedni raczej bym ich unikał.
Wspomniane przymusowe postoje były okazją do zaobserwowanie jednej z cech
polskiego katolicyzmu. Na przedzie procesji szedł gość z wizerunkiem Jana Pawła
II, potem czteroosobowe teamy starszych niewiast nabożnych niosły kilka Matek
Boskich, a młodsze i zapewne nieco mniej pobożne kobiety dźwigały wizerunki świętych.
Dopiero za nimi podążał orszak dzwoniących ministrantów, lektor z kadzidłem i
wreszcie proboszcz z Najświętszym Sakramentem, ukryty rzecz jasna pod kapiącym
od ozdób baldachimem. Tak właśnie wygląda obraz Kościoła Katolickiego w
Rzeczypospolitej – Jan Paweł II, Matki Boskie, święci, a dopiero potem Jezus. No
i wszędzie przepych, bogactwo, zdecydowany przerost formy nad treścią. Jak to
się ma do tego, co głosił Jezus? Nijak. Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba czytać
Biblię i jeszcze na dodatek trzeba wierzyć w to, co się czyta, a nie czytać to,
w co się wierzy.
Po tych przemyśleniach i odblokowaniu drogi, ruszyłem przed
siebie. W Zatorze skręciłem w stronę Babic. To była mniej więcej połowa trasy i
właśnie zacząłem odczuwać pierwsze oznaki wpływu temperatury na moją wydajność.
Na płaskim jeszcze jakoś szło, ale podjazdy pokonywałem z wyraźnym trudem. Gdy
dojechałem do Poręby Żegoty, zafundowałem sobie krótki postój w zacienionej
okolicy ruin pałacu Szembeków. Szkoda, że nie mogłem do nich wejść lub choćby
dotknąć starych murów. Teren jest ogrodzony, zamknięty i niedostępny. Tak jest
najłatwiej – zamknąć i zabronić, bo jeszcze by kamienie rozkradli…
Ostatnie
trzydzieści kilometrów jechałem już bardzo spokojnie i nieco automatycznie. Już
dawno temu zauważyłem, że gdy przetrwa się apogeum zmęczenia, to nogi zaczynają
pracować w równym tempie, napędzane niewidzialną siłą woli. W końcu dojechałem
pod dom, zsiadłem z roweru, wypiłem ostatni łyk izotonika i wyłączyłem całą
elektronikę. Wniosłem rower do domu i wychyliłem tradycyjną szklaneczkę zimnej
coli zero. Usłyszałem bicie dzwonów. Właśnie zaczynała się procesja…
Na zatorskim rynku.
Dzisiaj jeździłem po płatkach kwiatów.
Ruiny pałacu Szembeków w Porębie Żegoty.
Inne spojrzenie na ruiny pałacu Szembeków.
Jeszcze tylko selfie i wracam.