Ulotna przestrzeń wspomnień
Bikestats to wspaniały serwis, który w pewnym sensie zainspirował mnie do stworzenia własnego bloga rowerowego.
Przez długi czas udawało mi się integrować obie strony internetowe. Opisy aktywności prezentowane były z poziomu
bloga Bikestats, a pozostałe wpisy, statystyka oraz opisy rowerów znajdowały się w serwisie xanadu.com.pl.
Takie rozwiązanie miało jednak pewne wady. Chcąc prezentować podsumowania moich aktywności, musiałem się uciekać
do tworzenia skryptów pobierających dane z mojego serwera i wstawiających odpowiedni kod na stronie bloga Bikestats.
Odpowiednie skrypty zapewniały także obsługę zdjęć dołączanych do postów. Funkcja wyszukiwania działała wyłącznie
w obrębie pojedynczego serwisu. Takich problemów mógłbym pewnie przytoczyć jeszcze więcej, ale te były najbardziej
uciążliwe. A nawet, gdyby ich nie było, to zdecydowanie łatwiej jest utrzymywać jeden serwis niż dwa.
Postanowiłem zatem przenieść opisy wszystkich aktywności rowerowych na mój prywatny blog. Aby jednak były dostępne
także z poziomu serwisu Bikestats, utworzyłem własny szablon strony, w którym dokonuję przekierowania do mojego bloga.
Przekierowanie powinno zadziałać automatycznie. Jeśli tak się nie stało, to po prostu kliknij w link:
Bikes in White Satin++
Copyright © 2010-2019, Piotr W. • Inspiracja: Monika M.
Niedziela, 18 sierpnia 2019 • Kategoria Małopolska, Podkarpacie • Komentarze: 0
Poniedziałek, 24 lipca 2017 • Kategoria Podkarpacie • Komentarze: 0
Wczoraj zaliczyłem małą wpadkę, lekceważąc zbliżającą się burzę.
Musiałam więc przenieść wczorajsze plany na dzisiaj, czyli na ostatni dzień
mojego pobytu pośród wspaniałych pejzaży Podkarpacia. Pomysłów na rowerowe
trasy miałem więcej, niż czasu na ich realizację i już teraz obiecuję sobie, że
wrócę tutaj za rok.
Moim głównym celem był Arłamów. W czasach PRL’u ośrodek
wypoczynkowy dla rządu i miejsce internowania Lecha Wałęsy. Teraz ekskluzywny
kurort dla posiadaczy mocno wypchanych portfeli. Od Ustrzyk Dolnych nie jest
tam zbyt daleko, więc zaplanowana trasa była oczywiście znacznie dłuższa,
docierając na mapie niemalże pod sam Przemyśl. Upewniwszy się, że nie grozi mi
żadna burza, wyruszyłem dość wcześnie rano, aby uniknąć jazdy w upale. Dość
szybko pokonałem pierwsze 17 kilometrów trasy, po przejechaniu których,
musiałem wczoraj zawracać. Wkrótce byłem już we wsi Jureczkowa, gdzie skręciłem
na drogę prowadzącą do Arłamowa. To już nie Bieszczady, ale od razu zaczął się
stromy podjazd. Półtora kilometra cały czas pod górę. Przetestowana na
bieszczadzkich pętlach noga nieźle podawała, więc sprawnie pokonywałem kolejne
metry przewyższenia. Potem zjazd do Kwaszeniny i sześciokilometrowy podjazd.
Już nie tak stromy, ale po prostu długi. Jechałem przez las. Pachnący,
aromatyczny, świeży, pulsujący życiem. Napełniałem płuca krystalicznie czystym
powietrzem, z rzadka wyprzedzany przez nieliczne samochody. I znów popadłem w
zadumę na pięknem mojej Polski, mojej ojczyzny, mojej ziemi obiecanej, którą ja
i my wszyscy otrzymaliśmy w darze od Boga. Mijałem kolejne zakręty, spoza
których wyłaniały się kolejne obrazy zieleni, a pośród nich szara wstęga
gładkiego asfaltu. W końcu dotarłem od szczytu, gdzie skręciłem w stronę
kurortu „Arłamów”. Stromy zjazd, stromy podjazd i znalazłem się w innym świecie…
Przez chwilę poczułem się jak żebrak pośród arystokracji. Korty
tenisowe, hale sportowe, idealnie przystrzyżone trawniki, alejki, ławeczki,
fontanna i te wszystkie mercedesy, audi, jaguary. I tylko ogrodnik doglądający
kwiatów wyglądał jakoś swojsko i znajomo. A potem pomyślałem, że to tylko
ułuda, miraż, jeden kadr z obrazu wieczności. Pomyślałem, że wolę piękno
otaczających mnie gór, zielonych lasów, błękitnego nieba. To wśród nich czuję
się wolny, a nie zamknięty w złotej klatce fałszywej obietnicy, że szczęście
polega na posiadaniu. Jeszcze raz, tym razem bez kompleksów spojrzałem na
blichtr i przepych, wpiąłem się w pedały i wróciłem do mojego świata.
Pojechałem na północ do Makowej, a potem skręciłem na wschód i
jadąc przez Huwniki oraz Sierakośce, dotarłem do Aksmanic. Tam kolejny raz
zmieniłem kierunek i jadąc na zachód, przez kolejne sześć kilometrów
pokonywałem podjazd do Koniuszy. Stamtąd zjechałem do Makowej, ale nie
zamierzałem wracać dokładnie tą samą trasą, ale skręciłem na drogę prowadzącą
do wsi Rybotycze. Nigdy nie byłem w tej okolicy, a plan był czysto teoretyczny,
ale okazał się strzałem w dziesiątkę. Droga, którą wybrałem, kolejny raz
prowadziła mnie przez inną czasoprzestrzeń. Ciche i spokojne osady, domy
posadowione na wzgórzach i pośród lasów, strumień płynący tuż przy drodze. A
potem skręciłem na południe, przejechałem przez Trójcę, a kolejne wiele
kilometrów wiodło przez niezamieszkane okolice. Onegdaj była to zapewne strefa
ochronna pobliskiego ośrodka w Arłamowie, po której pozostała wąska, asfaltowa,
dobrej jakości droga. Ta droga delikatnie pięła się w górę, ofiarowując
poszukiwaczom samotności niesamowite widoki. To także wspaniałe miejsce na
intymne spotkanie z Bogiem, na jeszcze jedną ucieczkę od płycizny codzienności.
Za Jamną Górną dotarłem do drogi, którą wcześniej jechałem w
kierunku Arłamowa. To już był ostatni akord dzisiejszej trasy, epilog mojego
pobytu na Podkarpaciu. Niechętnie wracałem do Ustrzyk Dolnych, a potem do
Dźwiniacza Dolnego, wiedząc, że jutro o tej porze będę już jechał do Krakowa,
pozostawiając za sobą magię Bieszczadów, piękno Podkarpacia i niepowtarzalność
obrazów świata, częścią którego, dzięki łaskawości mojego Boga, byłem przez
tydzień. To wystarczyło tylko do jednego – do obiecania sobie, że wracam tutaj
za rok!
Wjazd do świata (nowo)bogactwa.
Na straży stoi działo.
Główny budynek kurortu „Arłamów”.
Kapliczka „porzucona” gdzieś w okolicach Dębnika.
Droga za Aksmanicami.
Zjazd w stronę Makowej. Bieszczady na horyzoncie.
Rybotycze. Biedne, ale na swój sposób piękne.
Świątynia samotności, miejsce rozmowy z Bogiem, czyli droga za
Trójcą.
Niedziela, 23 lipca 2017 • Kategoria Podkarpacie • Komentarze: 0
Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy burza w górach? Ja
zapomniałem o wszystkich moich górskich turystycznych doświadczeniach sprzed
lat i zlekceważyłem zbliżającą się burzę. Ubzdurałem sobie, że to przecież
zjawisko punktowe, że uda mi się przed nią uciec. Nie bacząc na ciemne – ba,
nawet czarne chmury – ruszyłem przed siebie z mocnym postanowieniem zawitania
do Arłamowa. Dojechałem do Krościenka i skręciłem na północ. Czarną chmurę
wciąż widziałem przed sobą. Z każdą chwilą zdawała się być coraz bardziej
groźna. Po czterech kilometrach doszedłem do wniosku, że to się nie uda.
Zawróciłem i jąłem gnać ile fabryka dała. A fabryka dała chyba zbyt mało, bo
dziesięć kilometrów przed tymczasowym, urlopowym domem, dopadły mnie pierwsze
krople deszczu. A potem runęła na mnie ściana deszczu i w kilka sekund byłem
totalnie przemoczony…
Dzisiaj
się nie udało. Wróciłem z podkulonym ogonem, niczym zabity pies. Ale spokojnie.
Jutro też jest dzień – ostatni dzień pobytu w Bieszczadach. Jutro się uda. Musi
się udać!
Czwartek, 20 lipca 2017 • Kategoria Podkarpacie • Komentarze: 0
Oczywistym jest, że przebywając w Bieszczadach nie mogłem oprzeć
się pokusie przejechania Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Prawdę mówiąc, trochę
się tego obawiałem, bo cała pętla ma około 142 kilometrów długości, a do tego
musiałem doliczyć dziewięciokilometrowy dojazd i taki sam powrót, co w sumie
dawało około 160 kilometrów jazdy. Jazdy nie byle jakiej, ale po górach, a nie
po podkrakowskich pagórkach. Na domiar złego prognoza pogody nie pozostawiała
żadnych złudzeń – będą upały. Już nieraz przekonałem się, że nie warto „kręcić”
zbyt trudnych i długich tras w pełnym słońcu, ale przecież hasło „rezygnacja”
nie istnieje w moim słowniku. Musiałem coś wymyślić. Gór nie spłaszczę, pogody
nie zmienię, ale mogę poczekać na lepszy czas. Tyle tylko, że nic nie wskazuje,
że upały miną zanim wrócę do Krakowa. A więc? A więc wymyśliłem, że wyruszę o
świcie. Poranek nie jest dobrym czasem na rower, ale dzisiaj nie miałem innego
wyjścia. Obudziłem się o abstrakcyjnej w czasie wolnym porze, czyli o 5:30.
Zjadłem energetyczne śniadanie, „zatankowałem” pod korek wodę mineralną,
kieszonki powypychałem batonami i ruszyłem. Była 6:24.
Mała i Wielka Pętla Bieszczadzka pokrywają się ze sobą. Dzisiaj
pojechałem odwrotnie niż dwa dni temu, a więc koniec poprzedniej wyprawy był
początkiem dzisiejszej. Jechałem w kierunku Czarnej Górnej i zgodnie z nazwą
owej wsi, droga głównie prowadziła w górę. Wiedząc, że mam naprawdę sporo do
przejechania, maksymalnie się oszczędzałem, czyli korzystałem z dość miękkich
przełożeń. Temperatura była dość niska, bo miejscami spadała do 13 °C. Organizm
nie tracił więc energii na chłodzenie, a ciepła dostarczała mu praca mięśni.
Jazda była więc komfortowa, a na dodatek mogłem podziwiać wspaniałe widoki
Bieszczadów witających nowy dzień. Pewien niepokój budził fakt, że na bardziej
stromych podjazdach czułem, że nie wypocząłem po trudach wtorkowej eskapady. A
przecież najtrudniejsza część trasy była daleko przede mną. Oczywiście nie
zrezygnowałem z dalszej jazdy, wierząc, że siły mnie nie opuszczą w godzinie próby.
Pierwsze podjazdy zakończyły się na wzgórzu Ostre. Potem miałem dziesięć
kilometrów zjazdu, przerywanego niewielkimi „hopkami”. Tak było do wsi
Procisne. A tam…
Tam zaczęło się to, na co nie mogę liczyć na co dzień, czyli przez
kolejne osiemnaście kilometrów droga prawie wyłącznie się wznosiła. Do Ustrzyk
Górnych nachylenie było – jak dla mnie – dosyć symboliczne, ale prawdziwa
zabawa zaczęła się tuż za Ustrzykami. Ostatnie trzy kilometry podjazdu pod
Wierch Wyżniański wymagały naprawdę solidnej pracy. Na szczęście wciąż nie było
upału, a gęsty las był dodatkową osłoną przed gorącem. Za szczytem był
oczywiście zjazd, ale liczył sobie niecałe dwa i pół kilometra, a potem droga
kolejny raz zaczęła piąć się ku bieszczadzkim połoninom. I znów musiałem mocno pracować,
ale zauroczony magicznym krajobrazem, nie czułem zmęczenia. Na dodatek miałem
okazję poruszać się po serpentynach, co raczej dość rzadko mi się zdarza, więc
atrakcja była tym większa. Za szczytem, który jednocześnie stanowił najwyższy
punkt trasy, rozpoczął się kilkunastokilometrowy zjazd przez Wetlinę i Smerek
do Kalnicy. Potem krótki podjazd do Przysłupia, zjazd i dłuższy, bo
ośmiokilometrowy podjazd przez Cisną na wzgórze Jasienik. To właśnie tam
zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, a przed sobą miałem jeszcze
sześćdziesiąt kilometrów jazdy – jazdy w słońcu.
Na
szczęście kolejne trzydzieści kilometrów było zjazdem, a więc można powiedzieć,
że prawie wypoczywałem. Prawie, bo z każdą chwilą robiło się coraz goręcej i
gdy po minięciu Bystrego, Baligrodu i Hoczewa, wjechałem do Leska, temperatura
przekroczyła 30 °C. Jednak bliskość celu wyprawy dodawała mi sił. Musiałem
jeszcze tylko zaliczyć podjazd w Lesku, a potem jakoś przeżyć kolejne
dwadzieścia kilka kilometrów lekko pod górę. Wjeżdżając do Ustrzyk Dolnych i
symbolicznie zamykając Wielką Pętlę Bieszczadzką, byłem już prawie „odłączony”,
a musiałem przecież dotrzeć do Dźwiniacza Dolnego. Te dziewięć kilometrów
dłużyło się w nieskończoność, ale wreszcie dotarłem do miejsca, skąd kilka godzin
wcześniej wyruszałem na moją drugą bieszczadzką przygodę. Tak, byłem zmęczony,
bardzo zmęczony, ale szczęśliwy, bo coś, co do tej pory istniało tylko w
planach, właśnie zostało urzeczywistnione.
Bieszczady o poranku.
Potok Wołosaty.
Rzut oka wstecz na Ustrzyki Górne.
Za chwilę zacznie się najciekawsza część podjazdu pod Wierch
Wyżniański.
Nie jestem pewien. Czy to Jawornik?
Serpentyny za Brzegami Górnymi.
W najwyższym punkcie trasy.
Cisna.
W Baligrodzie nie spotkałem ani czterech pancernych, ani psa. Ale
czołg jest.
Pałac w Olszanicy.
Wtorek, 18 lipca 2017 • Kategoria Podkarpacie • Komentarze: 0
Piszę te słowa 18 lipca, ale światło dzienne ujrzą zapewne trochę później,
bo tutaj gdzie jestem, nie mam dostępu do sieci. Jak to możliwe w XXI wieku?
Okazuje się, że są takie miejsca, gdzie brak dostępu do netu nie jest
największym problemem. Jesteśmy z Moniką w Bieszczadach, w okolicach Ustrzyk
Dolnych, w miejscu, do którego nie dotarł nawet samochód Google’a. Przywiodło
nas tutaj pragnienie ucieczki, choćby tylko na urlop, od wielkomiejskiego
zgiełku. To zupełnie inny świat – trochę dziki, sprawiający wrażenie
zaniedbanego i zapomnianego. Próżno szukać w nim przepychu i nowobogactwa, za
to nietrudno znaleźć miejsca, na widok których żal ściska gardło, a do serca
wpełza smutek. Malutkie domki, chylące się z wolna ku ruinie, zarośnięte
ogrody, marne resztki ogrodzeń – to tutejsza codzienność. Ale za tymi krzywymi
oknami wiszą czyste firanki, a na parapetach stoją kolorowe kwiaty – znak, że
ktoś nie stracił nadziei, albo, że pokłada ją w czymś zupełnie innym niż zbytek
tego świata. I faktycznie spotykamy się z uśmiechem, serdecznością,
życzliwością, a mówienie do nieznajomych „dzień dobry” jest czymś oczywistym. Tutaj
nikt nie chodzi z nosem wlepionym w smartfona, a przyjaciół ma się w realu, a
nie w wirtualnym świecie facebooka. Ten świat ma jeszcze coś. To nieskończenie
głęboka zieleń niezliczonych wzgórz, przeźroczysta toń rzek i strumieni, tęskna
melodia grana wiatrem zabłąkanym pomiędzy konarami drzew i srebrne niebo w
nocy. To przydrożne kapliczki, pochylone krzyże, drewniane cerkwie, zagubione
cmentarze. Echa świata, który już nie istnieje, odbijające się w lustrze
współczesności. Czy ja – człowiek z miasta – potrafiłbym zostać tutaj na
zawsze? Pewnie nie, ale jest tutaj coś magicznego, co sprawia, że czuję się
tutaj znacznie lepiej, niż gdziekolwiek indziej.
Być może był to zbyt długi wstęp, bo przecież chciałem napisać o
mojej pierwszej bieszczadzkiej eskapadzie, ale zauroczony nie tylko
krajobrazem, ale także ludźmi, chciałem skreślić choć kilka słów o tym, jak ten
świat wygląda.
Celem wyprawy była Mała Pętla Bieszczadzka. Nie miałem pojęcia,
jak wygląda jazda na rowerze w Bieszczadach, więc podszedłem do tego z dużą
pokorą. Spokojnie pokonałem 9 kilometrów dzielące mnie od Ustrzyk Dolnych i
równie spokojnie, bez zbędnego forsowania, pojechałem w kierunku Leska. Zamierzałem
więc przejechać pętlę przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i była to
przemyślania decyzja w perspektywie innych planowanych wypraw. Przejazd do
Leska był stosunkowo mało wymagający i tylko jeden lub dwa podjazdy zmusiły
mnie do użycia najmniejszego przełożenia. W Lesku przejechałem na drugi brzeg
Sanu i skierowałem się w stronę wsi Hoczew. To był chyba najłatwiejszy odcinek,
na którym mogłem przypomnieć sobie, że istnieje coś takiego jak płaska droga.
Czas relaksu skończył się za Średnią Wsią. Od tej pory aż do samego końca
musiałem na przemian to wspinać się na zalesione wzgórza, to zjeżdżać ku
zielonym dolinom. To zupełnie inne podjazdy niż te, po których jeździłem do tej
pory. Nie ma tutaj ekstremalnych nachyleń, ale są po prostu o wiele dłuższe, a
nachylenie równo trzyma na całym dystansie. Pierwszą wspinaczką był podjazd do
Polańczyka. Wiedziałem, że to dopiero początek, więc spokojnie jechałem w górę.
Czas mi się nie dłużył, bo wspaniałe widoki wynagradzały walkę z grawitacją. Na
szczycie zatrzymałem się na krótką chwilę, aby spojrzeć z oddali na Jezioro
Solińskie, a potem pojechałem dalej. Kolejnym podjazdem był dwukilometrowy
odcinek pod wzgórze Plisz, gdzie mniej więcej wypadała połowa dzisiejszego
dystansu. Potem zjazd i kilka kilometrów nieco łatwiejszego terenu, a później następna,
ponad dwukilometrowa wspinaczka. To wszystko przy pięknej, słonecznej pogodzie.
Na szczęście jechałem przez las, więc upał mi nie doskwierał, tym bardziej, że
mój Bóg zadbał o to, aby na najtrudniejszych odcinkach chmury zasłaniały
słońce, a więc mogłem skupić się wyłącznie na pokonywaniu wzniesień, a nie na
walce z temperaturą. I znów zjazd – szybki, szalony, odświeżający. Przejechałem
przez most na Sanie, za którym kolejny raz jąłem wznosić się ku niebu. W nogach
miałem już siedemdziesiąt kilometrów, ale nie czułem jeszcze dużego zmęczenia.
To dobrze, bo po kolejnym zjeździe i po przejechaniu pięciu kilometrów lekko
wznoszącą się drogą, rozpocząłem najdłuższą i chyba najtrudniejszą tego dnia
wspinaczkę – na wzgórze Kolasznia. Cztery kilometry nieustannej jazdy w górę.
Cztery kilometry nadziei, że kolejny zakręt okaże się ostatnim. Ale też cztery
kilometry bezcennych widoków, które po wielokroć wynagradzały zmęczenie. Na
szczycie zatrzymałem się, aby uwiecznić wspaniałą panoramę, która roztaczała
się przez moimi oczami. A potem ruszyłem w dół ku Czarnej Górnej. Tam zacząłem
odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, a musiałem jeszcze zaliczyć zdecydowanie
lżejszy, ale jednak podjazd do wsi Żłobek. Jednak potem było już z górki aż do
samych Ustrzyk Dolnych. Tam zamknąłem Małą Pętlę Bieszczadzką i mogłem
spokojnie wrócić do Dźwiniacza Dolnego – wsi, w której spędzam urlop i która
stała się inspiracją prologu mojej dzisiejszej opowieści.
Tak
wyglądała moja pierwsza bieszczadzka przygoda.
Widok z Polańczyka na Jezioro Solińskie.
Okolice Bukowca – jeden z nielicznych płaskich odcinków trasy.
Okolice Sakowczyka.
Początek podjazdu na Kolasznię.
Jeszcze jeden zakręt…
Wciąż w górę…
Widok z Kolaszni.
Trafiłem do Żłobka.
Cerkiew w Żłobku.