Mała Pętla Bieszczadzka
Piszę te słowa 18 lipca, ale światło dzienne ujrzą zapewne trochę później,
bo tutaj gdzie jestem, nie mam dostępu do sieci. Jak to możliwe w XXI wieku?
Okazuje się, że są takie miejsca, gdzie brak dostępu do netu nie jest
największym problemem. Jesteśmy z Moniką w Bieszczadach, w okolicach Ustrzyk
Dolnych, w miejscu, do którego nie dotarł nawet samochód Google’a. Przywiodło
nas tutaj pragnienie ucieczki, choćby tylko na urlop, od wielkomiejskiego
zgiełku. To zupełnie inny świat – trochę dziki, sprawiający wrażenie
zaniedbanego i zapomnianego. Próżno szukać w nim przepychu i nowobogactwa, za
to nietrudno znaleźć miejsca, na widok których żal ściska gardło, a do serca
wpełza smutek. Malutkie domki, chylące się z wolna ku ruinie, zarośnięte
ogrody, marne resztki ogrodzeń – to tutejsza codzienność. Ale za tymi krzywymi
oknami wiszą czyste firanki, a na parapetach stoją kolorowe kwiaty – znak, że
ktoś nie stracił nadziei, albo, że pokłada ją w czymś zupełnie innym niż zbytek
tego świata. I faktycznie spotykamy się z uśmiechem, serdecznością,
życzliwością, a mówienie do nieznajomych „dzień dobry” jest czymś oczywistym. Tutaj
nikt nie chodzi z nosem wlepionym w smartfona, a przyjaciół ma się w realu, a
nie w wirtualnym świecie facebooka. Ten świat ma jeszcze coś. To nieskończenie
głęboka zieleń niezliczonych wzgórz, przeźroczysta toń rzek i strumieni, tęskna
melodia grana wiatrem zabłąkanym pomiędzy konarami drzew i srebrne niebo w
nocy. To przydrożne kapliczki, pochylone krzyże, drewniane cerkwie, zagubione
cmentarze. Echa świata, który już nie istnieje, odbijające się w lustrze
współczesności. Czy ja – człowiek z miasta – potrafiłbym zostać tutaj na
zawsze? Pewnie nie, ale jest tutaj coś magicznego, co sprawia, że czuję się
tutaj znacznie lepiej, niż gdziekolwiek indziej.
Być może był to zbyt długi wstęp, bo przecież chciałem napisać o
mojej pierwszej bieszczadzkiej eskapadzie, ale zauroczony nie tylko
krajobrazem, ale także ludźmi, chciałem skreślić choć kilka słów o tym, jak ten
świat wygląda.
Celem wyprawy była Mała Pętla Bieszczadzka. Nie miałem pojęcia,
jak wygląda jazda na rowerze w Bieszczadach, więc podszedłem do tego z dużą
pokorą. Spokojnie pokonałem 9 kilometrów dzielące mnie od Ustrzyk Dolnych i
równie spokojnie, bez zbędnego forsowania, pojechałem w kierunku Leska. Zamierzałem
więc przejechać pętlę przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i była to
przemyślania decyzja w perspektywie innych planowanych wypraw. Przejazd do
Leska był stosunkowo mało wymagający i tylko jeden lub dwa podjazdy zmusiły
mnie do użycia najmniejszego przełożenia. W Lesku przejechałem na drugi brzeg
Sanu i skierowałem się w stronę wsi Hoczew. To był chyba najłatwiejszy odcinek,
na którym mogłem przypomnieć sobie, że istnieje coś takiego jak płaska droga.
Czas relaksu skończył się za Średnią Wsią. Od tej pory aż do samego końca
musiałem na przemian to wspinać się na zalesione wzgórza, to zjeżdżać ku
zielonym dolinom. To zupełnie inne podjazdy niż te, po których jeździłem do tej
pory. Nie ma tutaj ekstremalnych nachyleń, ale są po prostu o wiele dłuższe, a
nachylenie równo trzyma na całym dystansie. Pierwszą wspinaczką był podjazd do
Polańczyka. Wiedziałem, że to dopiero początek, więc spokojnie jechałem w górę.
Czas mi się nie dłużył, bo wspaniałe widoki wynagradzały walkę z grawitacją. Na
szczycie zatrzymałem się na krótką chwilę, aby spojrzeć z oddali na Jezioro
Solińskie, a potem pojechałem dalej. Kolejnym podjazdem był dwukilometrowy
odcinek pod wzgórze Plisz, gdzie mniej więcej wypadała połowa dzisiejszego
dystansu. Potem zjazd i kilka kilometrów nieco łatwiejszego terenu, a później następna,
ponad dwukilometrowa wspinaczka. To wszystko przy pięknej, słonecznej pogodzie.
Na szczęście jechałem przez las, więc upał mi nie doskwierał, tym bardziej, że
mój Bóg zadbał o to, aby na najtrudniejszych odcinkach chmury zasłaniały
słońce, a więc mogłem skupić się wyłącznie na pokonywaniu wzniesień, a nie na
walce z temperaturą. I znów zjazd – szybki, szalony, odświeżający. Przejechałem
przez most na Sanie, za którym kolejny raz jąłem wznosić się ku niebu. W nogach
miałem już siedemdziesiąt kilometrów, ale nie czułem jeszcze dużego zmęczenia.
To dobrze, bo po kolejnym zjeździe i po przejechaniu pięciu kilometrów lekko
wznoszącą się drogą, rozpocząłem najdłuższą i chyba najtrudniejszą tego dnia
wspinaczkę – na wzgórze Kolasznia. Cztery kilometry nieustannej jazdy w górę.
Cztery kilometry nadziei, że kolejny zakręt okaże się ostatnim. Ale też cztery
kilometry bezcennych widoków, które po wielokroć wynagradzały zmęczenie. Na
szczycie zatrzymałem się, aby uwiecznić wspaniałą panoramę, która roztaczała
się przez moimi oczami. A potem ruszyłem w dół ku Czarnej Górnej. Tam zacząłem
odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, a musiałem jeszcze zaliczyć zdecydowanie
lżejszy, ale jednak podjazd do wsi Żłobek. Jednak potem było już z górki aż do
samych Ustrzyk Dolnych. Tam zamknąłem Małą Pętlę Bieszczadzką i mogłem
spokojnie wrócić do Dźwiniacza Dolnego – wsi, w której spędzam urlop i która
stała się inspiracją prologu mojej dzisiejszej opowieści.
Tak
wyglądała moja pierwsza bieszczadzka przygoda.
Widok z Polańczyka na Jezioro Solińskie.
Okolice Bukowca – jeden z nielicznych płaskich odcinków trasy.
Okolice Sakowczyka.
Początek podjazdu na Kolasznię.
Jeszcze jeden zakręt…
Wciąż w górę…
Widok z Kolaszni.
Trafiłem do Żłobka.
Cerkiew w Żłobku.