Arłamów
Wczoraj zaliczyłem małą wpadkę, lekceważąc zbliżającą się burzę.
Musiałam więc przenieść wczorajsze plany na dzisiaj, czyli na ostatni dzień
mojego pobytu pośród wspaniałych pejzaży Podkarpacia. Pomysłów na rowerowe
trasy miałem więcej, niż czasu na ich realizację i już teraz obiecuję sobie, że
wrócę tutaj za rok.
Moim głównym celem był Arłamów. W czasach PRL’u ośrodek
wypoczynkowy dla rządu i miejsce internowania Lecha Wałęsy. Teraz ekskluzywny
kurort dla posiadaczy mocno wypchanych portfeli. Od Ustrzyk Dolnych nie jest
tam zbyt daleko, więc zaplanowana trasa była oczywiście znacznie dłuższa,
docierając na mapie niemalże pod sam Przemyśl. Upewniwszy się, że nie grozi mi
żadna burza, wyruszyłem dość wcześnie rano, aby uniknąć jazdy w upale. Dość
szybko pokonałem pierwsze 17 kilometrów trasy, po przejechaniu których,
musiałem wczoraj zawracać. Wkrótce byłem już we wsi Jureczkowa, gdzie skręciłem
na drogę prowadzącą do Arłamowa. To już nie Bieszczady, ale od razu zaczął się
stromy podjazd. Półtora kilometra cały czas pod górę. Przetestowana na
bieszczadzkich pętlach noga nieźle podawała, więc sprawnie pokonywałem kolejne
metry przewyższenia. Potem zjazd do Kwaszeniny i sześciokilometrowy podjazd.
Już nie tak stromy, ale po prostu długi. Jechałem przez las. Pachnący,
aromatyczny, świeży, pulsujący życiem. Napełniałem płuca krystalicznie czystym
powietrzem, z rzadka wyprzedzany przez nieliczne samochody. I znów popadłem w
zadumę na pięknem mojej Polski, mojej ojczyzny, mojej ziemi obiecanej, którą ja
i my wszyscy otrzymaliśmy w darze od Boga. Mijałem kolejne zakręty, spoza
których wyłaniały się kolejne obrazy zieleni, a pośród nich szara wstęga
gładkiego asfaltu. W końcu dotarłem od szczytu, gdzie skręciłem w stronę
kurortu „Arłamów”. Stromy zjazd, stromy podjazd i znalazłem się w innym świecie…
Przez chwilę poczułem się jak żebrak pośród arystokracji. Korty
tenisowe, hale sportowe, idealnie przystrzyżone trawniki, alejki, ławeczki,
fontanna i te wszystkie mercedesy, audi, jaguary. I tylko ogrodnik doglądający
kwiatów wyglądał jakoś swojsko i znajomo. A potem pomyślałem, że to tylko
ułuda, miraż, jeden kadr z obrazu wieczności. Pomyślałem, że wolę piękno
otaczających mnie gór, zielonych lasów, błękitnego nieba. To wśród nich czuję
się wolny, a nie zamknięty w złotej klatce fałszywej obietnicy, że szczęście
polega na posiadaniu. Jeszcze raz, tym razem bez kompleksów spojrzałem na
blichtr i przepych, wpiąłem się w pedały i wróciłem do mojego świata.
Pojechałem na północ do Makowej, a potem skręciłem na wschód i
jadąc przez Huwniki oraz Sierakośce, dotarłem do Aksmanic. Tam kolejny raz
zmieniłem kierunek i jadąc na zachód, przez kolejne sześć kilometrów
pokonywałem podjazd do Koniuszy. Stamtąd zjechałem do Makowej, ale nie
zamierzałem wracać dokładnie tą samą trasą, ale skręciłem na drogę prowadzącą
do wsi Rybotycze. Nigdy nie byłem w tej okolicy, a plan był czysto teoretyczny,
ale okazał się strzałem w dziesiątkę. Droga, którą wybrałem, kolejny raz
prowadziła mnie przez inną czasoprzestrzeń. Ciche i spokojne osady, domy
posadowione na wzgórzach i pośród lasów, strumień płynący tuż przy drodze. A
potem skręciłem na południe, przejechałem przez Trójcę, a kolejne wiele
kilometrów wiodło przez niezamieszkane okolice. Onegdaj była to zapewne strefa
ochronna pobliskiego ośrodka w Arłamowie, po której pozostała wąska, asfaltowa,
dobrej jakości droga. Ta droga delikatnie pięła się w górę, ofiarowując
poszukiwaczom samotności niesamowite widoki. To także wspaniałe miejsce na
intymne spotkanie z Bogiem, na jeszcze jedną ucieczkę od płycizny codzienności.
Za Jamną Górną dotarłem do drogi, którą wcześniej jechałem w
kierunku Arłamowa. To już był ostatni akord dzisiejszej trasy, epilog mojego
pobytu na Podkarpaciu. Niechętnie wracałem do Ustrzyk Dolnych, a potem do
Dźwiniacza Dolnego, wiedząc, że jutro o tej porze będę już jechał do Krakowa,
pozostawiając za sobą magię Bieszczadów, piękno Podkarpacia i niepowtarzalność
obrazów świata, częścią którego, dzięki łaskawości mojego Boga, byłem przez
tydzień. To wystarczyło tylko do jednego – do obiecania sobie, że wracam tutaj
za rok!
Wjazd do świata (nowo)bogactwa.
Na straży stoi działo.
Główny budynek kurortu „Arłamów”.
Kapliczka „porzucona” gdzieś w okolicach Dębnika.
Droga za Aksmanicami.
Zjazd w stronę Makowej. Bieszczady na horyzoncie.
Rybotycze. Biedne, ale na swój sposób piękne.
Świątynia samotności, miejsce rozmowy z Bogiem, czyli droga za
Trójcą.