Wielka Pętla Bieszczadzka
Oczywistym jest, że przebywając w Bieszczadach nie mogłem oprzeć
się pokusie przejechania Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Prawdę mówiąc, trochę
się tego obawiałem, bo cała pętla ma około 142 kilometrów długości, a do tego
musiałem doliczyć dziewięciokilometrowy dojazd i taki sam powrót, co w sumie
dawało około 160 kilometrów jazdy. Jazdy nie byle jakiej, ale po górach, a nie
po podkrakowskich pagórkach. Na domiar złego prognoza pogody nie pozostawiała
żadnych złudzeń – będą upały. Już nieraz przekonałem się, że nie warto „kręcić”
zbyt trudnych i długich tras w pełnym słońcu, ale przecież hasło „rezygnacja”
nie istnieje w moim słowniku. Musiałem coś wymyślić. Gór nie spłaszczę, pogody
nie zmienię, ale mogę poczekać na lepszy czas. Tyle tylko, że nic nie wskazuje,
że upały miną zanim wrócę do Krakowa. A więc? A więc wymyśliłem, że wyruszę o
świcie. Poranek nie jest dobrym czasem na rower, ale dzisiaj nie miałem innego
wyjścia. Obudziłem się o abstrakcyjnej w czasie wolnym porze, czyli o 5:30.
Zjadłem energetyczne śniadanie, „zatankowałem” pod korek wodę mineralną,
kieszonki powypychałem batonami i ruszyłem. Była 6:24.
Mała i Wielka Pętla Bieszczadzka pokrywają się ze sobą. Dzisiaj
pojechałem odwrotnie niż dwa dni temu, a więc koniec poprzedniej wyprawy był
początkiem dzisiejszej. Jechałem w kierunku Czarnej Górnej i zgodnie z nazwą
owej wsi, droga głównie prowadziła w górę. Wiedząc, że mam naprawdę sporo do
przejechania, maksymalnie się oszczędzałem, czyli korzystałem z dość miękkich
przełożeń. Temperatura była dość niska, bo miejscami spadała do 13 °C. Organizm
nie tracił więc energii na chłodzenie, a ciepła dostarczała mu praca mięśni.
Jazda była więc komfortowa, a na dodatek mogłem podziwiać wspaniałe widoki
Bieszczadów witających nowy dzień. Pewien niepokój budził fakt, że na bardziej
stromych podjazdach czułem, że nie wypocząłem po trudach wtorkowej eskapady. A
przecież najtrudniejsza część trasy była daleko przede mną. Oczywiście nie
zrezygnowałem z dalszej jazdy, wierząc, że siły mnie nie opuszczą w godzinie próby.
Pierwsze podjazdy zakończyły się na wzgórzu Ostre. Potem miałem dziesięć
kilometrów zjazdu, przerywanego niewielkimi „hopkami”. Tak było do wsi
Procisne. A tam…
Tam zaczęło się to, na co nie mogę liczyć na co dzień, czyli przez
kolejne osiemnaście kilometrów droga prawie wyłącznie się wznosiła. Do Ustrzyk
Górnych nachylenie było – jak dla mnie – dosyć symboliczne, ale prawdziwa
zabawa zaczęła się tuż za Ustrzykami. Ostatnie trzy kilometry podjazdu pod
Wierch Wyżniański wymagały naprawdę solidnej pracy. Na szczęście wciąż nie było
upału, a gęsty las był dodatkową osłoną przed gorącem. Za szczytem był
oczywiście zjazd, ale liczył sobie niecałe dwa i pół kilometra, a potem droga
kolejny raz zaczęła piąć się ku bieszczadzkim połoninom. I znów musiałem mocno pracować,
ale zauroczony magicznym krajobrazem, nie czułem zmęczenia. Na dodatek miałem
okazję poruszać się po serpentynach, co raczej dość rzadko mi się zdarza, więc
atrakcja była tym większa. Za szczytem, który jednocześnie stanowił najwyższy
punkt trasy, rozpoczął się kilkunastokilometrowy zjazd przez Wetlinę i Smerek
do Kalnicy. Potem krótki podjazd do Przysłupia, zjazd i dłuższy, bo
ośmiokilometrowy podjazd przez Cisną na wzgórze Jasienik. To właśnie tam
zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, a przed sobą miałem jeszcze
sześćdziesiąt kilometrów jazdy – jazdy w słońcu.
Na
szczęście kolejne trzydzieści kilometrów było zjazdem, a więc można powiedzieć,
że prawie wypoczywałem. Prawie, bo z każdą chwilą robiło się coraz goręcej i
gdy po minięciu Bystrego, Baligrodu i Hoczewa, wjechałem do Leska, temperatura
przekroczyła 30 °C. Jednak bliskość celu wyprawy dodawała mi sił. Musiałem
jeszcze tylko zaliczyć podjazd w Lesku, a potem jakoś przeżyć kolejne
dwadzieścia kilka kilometrów lekko pod górę. Wjeżdżając do Ustrzyk Dolnych i
symbolicznie zamykając Wielką Pętlę Bieszczadzką, byłem już prawie „odłączony”,
a musiałem przecież dotrzeć do Dźwiniacza Dolnego. Te dziewięć kilometrów
dłużyło się w nieskończoność, ale wreszcie dotarłem do miejsca, skąd kilka godzin
wcześniej wyruszałem na moją drugą bieszczadzką przygodę. Tak, byłem zmęczony,
bardzo zmęczony, ale szczęśliwy, bo coś, co do tej pory istniało tylko w
planach, właśnie zostało urzeczywistnione.
Bieszczady o poranku.
Potok Wołosaty.
Rzut oka wstecz na Ustrzyki Górne.
Za chwilę zacznie się najciekawsza część podjazdu pod Wierch
Wyżniański.
Nie jestem pewien. Czy to Jawornik?
Serpentyny za Brzegami Górnymi.
W najwyższym punkcie trasy.
Cisna.
W Baligrodzie nie spotkałem ani czterech pancernych, ani psa. Ale
czołg jest.
Pałac w Olszanicy.