Hej Sobótka, Sobótka
Być w okolicach Oławy i nie pojechać do mekki kolarstwa polskiego?
Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że trasę miałem
opracowaną od dawna. Założenia były proste. Celem wyprawy miało być zaliczenie
podjazdu na Ślężę, a konkretnie jego asfaltowej części. Tradycyjnie miałem się poruszać
głównie bocznymi drogami, zagubionymi pośród pól i lasów, łączącymi wioski leżące
na krańcach cywilizacji. Takie właśnie trasy, z dala od utartych szlaków, dają
najlepszą możliwość poznania prawdziwego oblicza rejonu, w którym się znajdują
i życia jego mieszkańców.
Rozpocząłem od przejazdu przez centrum Oławy. Widać tam niespójność,
jeśli chodzi o politykę rowerową. Ścieżki pojawiają się i znikają, a wyłożone
są kostką brukową, która nie zalicza się do przyjaciół szosówki. Najgorsze są
jednak przejazdy przez ulice. Krawężniki są obniżone, ale nie do poziomu
jezdni, lecz wystają ponad nią o kilka centymetrów. To sprawia, że jazda jest
mało komfortowa. Z ulgą wyjechałem więc poza miasto i skierowałem się w stronę
Strzelina.
Główną drogą dojechałem do Pelczyc, gdzie skręciłem w stronę
Nowojowic. Już kilkadziesiąt metrów dalej przyszło mi zrozumieć błąd w mych
dzisiejszych rachubach. Przyzwyczajony do małopolskich dróg, które w olbrzymiej
większości, niezależnie od ich znaczenia, posiadają idealną nawierzchnię,
naiwnie założyłem, że w Dolnośląskiem nie może być inaczej. Niestety jest. Pierwotny
asfalt, pamiętający zapewne czasy Gomułki, przez dziesięciolecia łatany byle
czym i byle jak, dla pojazdów innych niż maszyny rolnicze jest drogą przez mękę.
To symulacja rajdu Dakar, to offroad, to raj Beara Gryllsa, to późne
średniowiecze, a nie współczesny szlak komunikacyjny. Patrząc na tę ruinę
inżynierii lądowej, chcąc nie chcąc człowiek zadaje sobie pytanie, czy aby
Polska faktycznie nie jest w ruinie? Mrzonką było założenie, że czeka mnie
odprężająca jazda. Cały czas musiałem być skupiony na omijaniu nierówności i
wyszukiwaniu dziur, wpadnięcie w które mogłoby sprawić, że rower już w nich
zostanie, a ja pojadę (polecę) dalej. Mogłem się oczywiście wycofać, ale to nie
byłoby w moim stylu. Jechałem więc przed siebie, traktując dzisiejszą trasę
jako nowe doświadczenie i nowe wyzwanie. Od czasu do czasu trafiałem na całkiem
niezły asfalt. Nieraz były to całkiem długie odcinki, więc moje początkowe,
fatalne wrażenie, z czasem zacierało się, ustępując oczekiwanej radości z
jazdy. Patrzyłem też na mijane miejscowości. Nie widziałem w nich luksusu i
bogactwa. Zdawały się być wyjęte z kadrów filmów wojennych. Tu i ówdzie
patrzyły na mnie puste i martwe oczodoły okien rozpadających się poniemieckich
domów. Pomiędzy nimi stały inne, niewiele lepiej wyglądające, ale z
pomalowanymi okiennicami i firankami, sugerujące, że za odrapanymi murami toczy
się życie. Na porośniętych zielskiem, surrealistycznie krzywych chodnikach, nie
ujrzałem jednak nikogo. Cisza. I tylko mój rower zakłócał spokój tych miejsc,
stanowiąc jedyny dysonans w nieruchomym obrazie ziem odzyskanych. Ktoś powie,
że przesadzam, że wyciągam wnioski na podstawie kilku widoków, że z pewnością
widziałem zupełnie inne wsie – tętniące życiem, kolorowe, ładne. Tak, to
prawda. Ale istotne jest to, co pozostaje w pamięci. A w mojej pamięci pozostanie
przygnębiający widok, alegoria biedy, stagnacji, upadku.
Kolejna niespodzianka czekała na mnie za Tyńcem nad Ślęzą. Ta
miejscowość okazała się nielicznym wyjątkiem na trasie. Czysta, zadbana, czuć w
niej dobrą rękę Sołtysa. Nie o tym jednak chciałem napisać, a o drodze do
Pustkowa Wilczkowskiego. Widząc ją z daleka, pomyślałem, że będę poruszał się
po jasnym, prawie białym asfalcie. Wkrótce przekonałem się, że to nie asfalt,
ale… kostka brukowa – idealnie równo ułożona, co sugeruje, że budowali ją
przedwojenni mieszkańcy tych ziem. Jakkolwiek kostka ułożona jest równo, to
wcale nie oznacza, że rower szosowy sunie po niej, niczym transatlantyk po
spokojnym oceanie. Bynajmniej. Miałem wrażenie, że pogubię nie tylko wszystkie plomby,
ale nawet zęby wypadną z dziąseł. Każdy organ mojego ciała drżał w dramatycznym
rytmie wyznaczonym prędkością roweru i nierównością nawierzchni. Z podziwem
pomyślałem o kolarzach walczących na trasie wyścigu Paris – Roubaix. Tam
przecież jest jeszcze gorzej. Moje nowe doświadczenie skończyło się po kilku
kilometrach. Przeżyłem ja, przeżył mój rower i nawet bidony pozostały na swoich
miejscach.
Odskocznię od złych dróg znalazłem w okolicach Sobótki. Mogłem
skupić się na celu wyprawy, który widziałem na horyzoncie od samego początku,
gdy tylko wyjechałem z Oławy. Teraz Ślęża była tuż obok mnie, na wyciągnięcie
ręki, czekając, by skierować się na drogi ukryte na jej zielonych zboczach.
Skorzystałem z tego zaproszenia i niedaleko za Sobótką skręciłem w stronę Przełęczy
Tąpadła z oczywistym zamiarem jej zdobycia. Jechałem dość zachowawczo, jakby
spodziewając się, że za kolejnym zakrętem będę musiał zmierzyć się z czymś
wyjątkowym. Tymczasem podjazd okazał się dość łatwy i tylko w nielicznych
miejscach Garmin pokazywał nachylenie przekraczające 9%. W najwyższym punkcie
asfaltowej drogi zatrzymałem się na chwilę. Z podziwem patrzyłem na starszych
ode mnie kolarzy, „wycieniowanych”, uśmiechniętych, zadowolonych, spokojnie i
bez zadyszki zdobywających przełęcz. Wkrótce ruszyłem przed siebie, radując się
perspektywą długiego i szybkiego zjazdu po nowej, idealnie równej drodze.
Szybko pojawiłem się w Sulistrowiczkach, a potem w Sulistrowicach. Tam
zaliczyłem niedługi podjazd, ciesząc oko ksywkami kolarzy wymalowanymi na
asfalcie. Przez chwilę poczułem się niczym zawodowiec, oczami wyobraźni widząc
tłumy dopingujących kibiców.
Moja dzisiejsza przygoda teoretycznie dobiegała końca.
Teoretycznie, bo twórcy mapy topograficznej, wedle której zaprojektowałem
dzisiejszą trasę, umieścili na niej drogę łączącą Jordanów Śląski i Siemianów.
Droga owszem jest, ale… gruntowa. Pomyślałem: co mi szkodzi? To tylko dwa
kilometry. Popełniłem błąd. Droga z każdą chwilą stawała się trudniejsza, a
kiedy zamieniła się w polną ścieżkę, uznałem, że muszę zawrócić. Kolejny raz
tego dnia mój rower musiał udowodnić, że nie jest delikatną zabawką
przeznaczoną na idealnie gładkie nawierzchnie. Wróciwszy do Jordanowa,
pojechałem objazdem, dokładając kilka nadprogramowych kilometrów. Pozostała
część trasy nie kryła żadnych niespodzianek, nie licząc oczywiście wspomnianych
na początku dróg z piekła rodem.
To była ostatnia lipcowa przejażdżka i zarazem
ostatnia na Dolnym Śląsku. Jutro, gdy pielgrzymi na Światowe Dni Młodzieży 2016
będą opuszczać Gród Kraka, nadejdzie dla mnie czas powrotu w rodzinne strony. Wkrótce
znów pojawię się na małopolskich drogach – idealnych, ale jednocześnie tak
bardzo mi znanych. Wtedy przypomnę sobie, że wiele mam jeszcze miejsc do odkrycia,
gdzie nie zaprowadzą mnie równe połacie asfaltu, ale do których warto zawitać i
poznać ich unikalność. Tak właśnie było dzisiaj.
Brukowana droga za Tyńcem nad Ślęzą.
Ciemne chmury nad Ślężą.
W najwyższym punkcie dzisiejszej trasy.