Bogdanówka na koniec urlopu
Palcem na mapie, a może raczej myszką, bardzo łatwo wyznacza się
trasę. Umysł jakby nie analizował poziomic, wszystko wygląda pięknie, a
podjazdy zdają się być łatwe. W ten właśnie sposób „odkryłem” Bogdanówkę – wieś
położoną w Beskidzie Makowskim. Wieś jak wieś, ale ważne jest to, że leży
wysoko. Pomyślałem więc, że to dobry pomysł, aby ją zdobyć i dopisać do listy
rowerowych trofeów. Trzy razy podchodziłem do tej trasy, ale zawsze coś stawało
na przeszkodzie. Albo lało, albo wiało, albo nie miałem czasu. Dzisiaj wszystko
zdawało się sprzyjać moim zamierzeniom. Nie wahałem się i wyruszyłem tuż przed
dziesiątą.
Najpierw musiałem dojechać do Myślenic. Daruję sobie opis tego
fragmentu, bo pokonywałem go wielokrotnie. Nie mogę jednak powiedzieć, że
niczym się nie wyróżnia, ponieważ stanowi typowy przykład jazdy góra-dół i po
dotarciu do Myślenic ma się już całkiem spore przewyższenie na liczniku.
Przejechałem przez miasto i dotarłem do starej drogi wiodącej w kierunku
Zakopanego, która obecnie jest spokojnym lokalnym szlakiem. Już tutaj mogłem
podziwiać panoramę okolicznych wzgórz, wprowadzając się w klimat i nastrój
tego, co wkrótce miało się stań moim udziałem. Za Pcimiem skręciłem na zachód i
wkrótce dojechałem do Skomielnej Czarnej. Dotąd wszystko szło jak z nut, a
profil trasy był bardziej rekreacyjny niż wymagający. Ale to właśnie w Skomielnej
Czarnej wszystko miało się zmienić, bo właśnie tam zjechałem z głównej drogi,
aby wspiąć się do Bogdanówki.
Cały podjazd do Bogdanówki liczy sobie skromne 5800 metrów. Na
początku jest bardzo łatwy, a potem po prostu łatwy. Łudziłem się, że być może
będzie tak już do samego końca. Wiedziałem jednak, że muszę się wspiąć na
prawie 800 m n.p.m., co przeczyło owym złudzeniom. I faktycznie. Wkrótce
podjazd stał się bardziej wymagający, a ostatnie półtora kilometra było – nie waham
się użyć tego słowa – hardcorowe. Na tym fragmencie nachylenie rzadko schodziło
poniżej 10%. Normą było 14%, a nawet zauważyłem na liczniku wartość 21%. Nie
mogę powiedzieć, że z pieśnią na ustach, dynamicznie i szybko wspinałem się ku
niebiosom. To była raczej walka z samym sobą i grawitacją, ale nawet na moment
nie straciłem wiary, że się uda. No i udało się. Wspiąłem się do kapliczki
posadowionej na końcu podjazdu i z ulgą zsiadłem z roweru. Miałem teraz trochę
czasu na uzupełnienie płynów, zjedzenie batonu, zrobienie kilku zdjęć. Po
kilkunastu minutach ruszyłem w dół.
Zjeżdżałem bardzo ostrożnie, bo wąska droga oraz leżący tu i
ówdzie żwir, nie zachęcały do jazdy na wariata. Ponownie zawitałem do
Skomielnej Czarnej i skręciłem na zachód. Rozpocząłem powrót, o ile w ogóle
mogę tak powiedzieć, bo nie byłem nawet w połowie drogi. Chciałem dojechać do
Makowa Podhalańskiego, ale wcześniej musiałem pokonać dwa dość solidne
podjazdy. Być może w innych warunków nie byłyby zbyt wymagające, ale po pierwsze,
dopiero co walczyłem z Bogdanówką, a po drugie, temperatura sukcesywnie
zmierzała ku wartościom, które nie sprzyjają komfortowej jeździe. Nagrodą za
wytrwałość był zjazd do Makowa Podhalańskiego oraz następujący po nim, płaski
odcinek trasy, wiodący przez Suchą Beskidzką aż do Zembrzyc. Jedynym problem
było koszmarne natężenie ruchu na tej trasie, ale dałem radę. W Zembrzycach
skręciłem na wschód, dojechałem do Budzowa i skierowałem się na północ. A tam
znów musiałem walczyć z podjazdem, tym razem we wsi Zachełmna. Oj, szło mi
nietęgo, ale dałem radę. I znów zostałem nagrodzony pięknymi widokami na
szczycie podjazdu.
W Brodach miałem przymusowy postój, ponieważ akurat trafiłem na
przejazd kolarzy walczących na pierwszym etapie Tour de Pologne. Ucieszyłem
się, bo miałem okazję do zrobienia kilku, a nawet kilkuset zdjęć. Potem znów
ruszyłem, by bocznymi drogami dotrzeć do Woli Radziszowskiej, a potem do
Radziszowa. To był już prawie koniec eskapady. Musiałem jeszcze tylko dojechać
do Skawiny, a potem na południe Krakowa. W Swoszowicach zorientowałem się, że
jest szansa na pobicie osobistego rekordu przewyższeń. Zmieniłem więc końcówkę
trasy, fundując sobie wspinaczkę na ulicy Sawiczewskich.
Zabawne. Tydzień temu zaliczałem górskie trasy w Bieszczadach,
będąc pewnym, że osobisty rekord przewyższeń musi zostać pobity. No i został,
tyle, że dopiero po powrocie do Krakowa, na pierwszej przejażdżce, która
symbolicznie zamknęła czas mojego urlopu.
Za Myślenicami.
Widok ze szczytu za Bogdanówką.
Widok znad wsi Zachełmie.
Peter Sagan, a za nim Rafał Majka na trasie I etapu 74 edycji Tour
de Pologne.