Dreszczyk emocji
Oj, działo się dzisiaj! Czasem narzekam, że na siłę szukam tematu,
że trasa była rutynowa, że nic się nie działo. Dzisiaj nie tylko miałem fajną
trasę, nie tylko byłem zadowolony z dwóch nowych rzeczy, które przy okazji
testowałem, ale miałem także możliwość odczucia pewnego dreszczyku emocji.
Zacznę od nowości. Kupiłem sobie nowe bidony. Do tej pory byłem
wierny bidonom Elite, ale w końcu zacząłem mieć ich dość. Powód? Prozaiczny –
przeciekały. Albo na gwincie pod zakrętką, albo przez zamknięty ustnik. Pół
biedy, jeśli miałem w nich wodę, gorzej, jeśli izotonik, który wyciekał na
ramę, tworząc tam lepkie zacieki, przyciągające kurz i… robactwo. Czy naprawdę
nie można wyprodukować bidonów ze szczelnym zamknięciem? Okazuje się, że można.
Tym razem zainwestowałem w proste (czytaj: relatywnie tanie) bidony Tacx Shiva.
To był dobry pomysł. Na całej trasie nie uciekła mi ani jedna kropla
życiodajnego płynu, a przecież nie zawsze jechałem po idealnie gładkim
asfalcie, więc woda wewnątrz chlupała sobie na wszystkie strony. Na zewnątrz
było jednak sucho, zgodnie z hasłem „zawsze sucho, zawsze czysto, zawsze
pewnie”, zapożyczonym z reklamy… podpasek.
Drugą rzeczą, którą testowałem był smar do łańcucha. Wkurza Was
brudny łańcuch? Mnie tak. Kupa czasu poświęconego na dokładne czyszczenie. Przynajmniej
drugie tyle na smarowanie kolejnym „super” smarem na suche warunki, którego
podobno nie ima się żaden brud. I co? I nic! Kilkadziesiąt kilometrów po
asfalcie wystarczało, żeby łańcuch wyglądał dokładnie tak samo jak kilka godzin
wcześniej. Straciłem już nadzieję, że istnieje smar, który wytrzymuje długo,
jest skuteczny i nie przyciąga brudu. Okazało się jednak, że jest taki smar. Po
raz pierwszy użyłem go dzisiaj i jestem tak z niego zadowolony, że
postanowiłem, iż poświęcę mu specjalny wpis na moim blogu. A więc, co to jest
za smar? Niech to na razie pozostanie tajemnicą…
Dzisiejsza przygoda rozpoczęła się od rozgrzewki w Kosocicach.
Zjeżdżając do ulicy Myślenickiej spotkała mnie jednak niemiła niespodzianka w
postaci latającego robala, który zderzył się z moim ramieniem, odbił od niego i
uderzywszy w podbródek, wbił się w niego swoim żądłem lub innym narzędziem
zbrodni. Na szybkich zjazdach dobrze jest trzymać kierownicę obiema rękami, ale
instynkt obronny był silniejszy. Odruchowo walnąłem w to coś ręką, poczułem
chrupnięcie, po którym doczesne szczątki potwora bezwładnie opadły na asfalt.
Pozbyłem się agresora, ale ból pozostał, a miejsce po ukąszeniu zaczęło
puchnąć. Przez moją głowę przebiegła nawet myśl, aby zakończyć jazdę, albo
przynajmniej ją skrócić, ale zdusiłem w zarodku ów absurdalny pomysł i
pojechałem dalej. A było co jechać, bo na dobry początek plan przewidywał
dotarcie do Myślenic przez Świątniki Górne oraz Siepraw. To mocno pagórkowata
trasa, a przecież miała być tylko prologiem dalszych atrakcji.
Wjeżdżając do Myślenic, miałem już na liczniku ponad czterysta
metrów przewyższeń i właśnie wtedy ten sam licznik wyświetlił mi informację, że
pozostało już tylko 15% energii w baterii Di2. Jak to możliwe – pomyślałem.
Przecież wyjeżdżając z domu miałem jeszcze 20%, co teoretycznie powinno
wystarczyć na około 400 kilometrów. Czyżby pomiar zużycia energii nie był
liniowy? Jeśli to prawda, to w perspektywie dalszej jazdy zanosiło się, że
wcześniej lub później stracę możliwość zmiany przełożeń, bo do tej pory
przejechałem zaledwie jedną czwartą zaplanowanej trasy. A przecież przede mną
było jeszcze całe bogactwo małopolskich pagórków, których sprawne pokonanie
zależało właśnie od częstego żonglowania przełożeniami. I znów pojawiła się
myśl, aby dać za wygraną i już teraz, najkrótszą z możliwych dróg, wrócić do
domu. Tyle tylko, że ja jestem uparty i nie lubię rezygnować. Oj, bardzo nie
lubię. Pomyślałem, że to świetna okazja, aby pobawić się w małą rowerową
ruletkę i zaryzykować. Zacząłem od oczywistej oczywistości, czyli maksymalnego
oszczędzania zużycia energii, co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko rzadsze
używanie przerzutek. Z Myślenic pojechałem do Sułkowic i cały ten odcinek potraktowałem
mocno eksperymentalnie, czyli przejechałem go na jednym przełożeniu. To nie
było łatwe, bo płaskie w tej okolicy są jedynie stolnice gospodyń, ale jakoś dałem
radę. Jednak już za Sułkowicami jazda wyłącznie na dużym blacie nie była
możliwa, bo plan przewidywał „zdobycie” Lanckorony. „Zdobycie” jest właściwym
słowem, ponieważ wybrałem zupełnie nieznaną mi trasę, wiodącą bocznymi drogami
przez Jastrzębię Dolną i Kopań. Nachylenie dochodziło miejscami do kilkunastu
procent, a więc musiałem często zmieniać przełożenia. Udało się. W Lanckoronie
zatrzymałem się na chwilę i pomyślałem, że teraz powinno być już trochę
łatwiej. Ech… Nie było. Dość zawiła trasa prowadziła mnie przez Skawinki i
Stronie w kierunku Kalwarii Zebrzydowskiej, a więc znów walczyłem z podjazdami
i kolejny raz nie mogłem sobie pozwolić na zbytnie oszczędzanie napędu. Tuż
przed Kalwarią Zebrzydowską poziom baterii spadł do 10%. Ale przecież już za
chwilę miało być przeważnie z górki. Byłem więc pewien, że się uda, bo na drodze
do Skawiny czekało na mnie tylko jedno jedenastoprocentowe wzniesienie.
Pozostałe podjazdy nie wymagały ode mnie dużego wysiłku, tym bardziej, że
miałem dzisiaj nadspodziewanie dobrą nogę. Powoli kończyła się moja przygoda.
Już nie musiałem się martwić o przerzutki, bo w oddali widziałem zarys Grodu Kraka.
Szybko pokonałem ostatnie kilometry, zatrzymałem się przed domem i spojrzałem
na wskaźnik baterii, który wciąż pokazywał 10%.
Nie da się ukryć, że mechaniczne przerzutki mają jednak pewną przewagę
nad elektronicznymi. Dbając o nie, w zasadzie nie ma szans, aby zawiodły.
Oczywiście dzisiejszą przygodę zawdzięczam wyłącznie sobie. Chciałem sprawdzić,
na jak długo wystarcza bateria i sprawdziłem. Tyle tylko, że do tego wybrałem
sobie najtrudniejszą z możliwych tras, której pokonanie zależało nie tylko od
siły moich mięśni, ale także od absolutnej niezawodności sprzętu.
Reasumując, bidony są super, smar do łańcucha jest rewelacyjny, już
wiem, na ile starcza bateria Di2, a opuchlizna na podbródku w końcu zejdzie. A
przeżyte emocje i ten delikatny dreszczyk emocji są bezcenne.
W Lanckoronie.
„Czarna Owca” w Lanckoronie.
Widok z okolic Skawinek.
Kalwaria Zebrzydowska.