Żwawo w żarze
Dzisiaj Kraków był najcieplejszym miejscem w Polsce i przy okazji był to najbardziej upalny dzień tego lata. Mimo to pogoda była całkiem niezła w kontekście rowerowej aktywności. Suche powietrze nie powodowało dyskomfortu podczas oddychania.
Po siedemnastej, zaopatrzony w zwiększony zapas płynów, wybrałem się na przejażdżkę. Temperatura nadal była wysoka, ale lubię takie wyzwania. Najpierw pojechałem ciągiem ulic Kosocicka, Rżącka, Cechowa, Stojałowskiego, Podmokła. Przejechałem obok centrum handlowego „Zakopianka” i znalazłem się na ulicy Zbrojarzy. Tam pokręciłem się trochę po różnych pomniejszych uliczkach, by w końcu dojechać do Norymberskiej. To ulica, która sąsiaduje z Zakrzówkiem, czyli zalewem powstałym na miejscu kamieniołomu wapnia. Z racji ryzyka upadku z dużej wysokości, potwierdzonego niestety przez wiele śmiertelnych wypadków, obowiązuje tutaj zakaz wstępu. Obowiązuje… w teorii. Z trudem przeciskałem się pomiędzy zaparkowanymi samochodami i tłumami spragnionych słońca i wody Krakowian. W końcu uporałem się z tymi „przeszkodami” i dotarłem do Tynieckiej.
Pojechałem w stronę Tyńca, ale przed autostradą skręciłem w Kolną. Tam przejechałem na drugi brzeg Wisły i dojechałem do Księcia Józefa. Kolejnym punktem „programu” był Kryspinów, czyli bardziej cywilizowane, w porównaniu do Zakrzówka, miejsce wypoczynku ludzi z miasta. Tutaj także były tłumy, a ponad nimi unosił się swojski zapach grillowanego mięsiwa – zjawisko najbardziej pożądane w upalne popołudnie.
Dojechałem do Balic, a za nimi skręciłem w stronę Zabierzowa. Ta część drogi była zacieniona, co miało zdecydowany wpływ na temperaturę otoczenia. W Zabierzowie skręciłem na wschód, by przez Rząskę dotrzeć do Krakowa. Nie byłem specjalnie zmęczony, a zapasy wody miałem jeszcze na tyle solidne, że zamiast najkrótszej drogi powrotnej, wybrałem jazdę naokoło. Przejechałem więc ulicami Ojcowską, Gaik i Łokietka. Wrocławską i Mazowiecką dotarłem do centrum miasta, a potem pojechałem jeszcze Aleją Pokoju do Sołtysowskiej. Bocznymi drogami dotarłem do Mostu Wandy, a stamtąd miałem już tylko jakieś 9 km do domu i do tradycyjnej szklanki lodowatej Coca-Coli.