Po chorobie
Choruję zdecydowanie rzadko. Średnio raz w roku przez jeden dzień czuję się gorzej. Nieraz zdarzało się, że wsiadałem wtedy na rower i… czułem się, niczym nowo narodzony. Ale nie w ubiegłym tygodniu. Już w miniony czwartek czułem lekki ból gardła i delikatne łamanie w kościach. Na wszelki wypadek w piątek zostałem w domu, licząc, że zostanę cudownie uzdrowiony. Niestety było gorzej i wieczorem miałem już solidną gorączkę. Sobota nie przyniosła żadnych zmian na lepsze i praktycznie całą ją przeleżałem. Za oknem padał deszcze, więc nawet specjalnie tego nie żałowałem. Dopiero w niedzielę poczułem się nieco lepiej, ale gorączka ustąpiła dopiero w poniedziałek. Wróciłem do świata żywych!
Straciłem więc sporo czasu, ale pogoda dostroiła się do mojego stanu. Było zimno, deszczowo, ponuro. Aż trudno uwierzyć, że to wiosna. Z planów wycieczkowych nic nie wyszło i dopiero dzisiaj miałem czas i siły, aby wyskoczyć chociaż na chwilę. Spodziewając się opadów deszczu, na wszelki wypadek wsiadłem na zapasowy rower. Tu przed chorobą mój Focus Raven został bowiem dokładnie umyty i prawdę mówiąc nie chciałem go od razu ubłocić. Jak to jednak często bywa, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Pojeździłem sobie trochę, dbając o to, aby specjalnie się nie przemęczyć, bo choroba jednak zrobiła swoje. Starałem się więc zachować rozsądek i potraktować dzisiejszy dzień jako rozgrzewkę. Siedząc w domu nie próżnowałem i zaplanowałem różne ciekawe trasy, które mam zamiar przejechać, jak tylko będę miał czas.
Po dwóch godzinach z groszami wróciłem do domu. Miałem nadzieję na kontynuowanie dobrego, pogodnego dnia. Niestety nie wszystko ułożyło się tak, jakbym sobie tego życzył. Najtrudniejsza przejażdżka rowerowa, najbardziej stromy podjazd, najgorsza pogoda na trasie są niczym w porównaniu z trudem wychowywania dzieci. Ale to już inna historia…