Łódź podwodna
Gdy popołudniu wracałem z pracy do domu, nad Krakowem przeszła ulewa. Pomyślałem sobie, że to dobrze, iż deszcz spadł właśnie teraz, bo zanim zjem obiad i przygotuję się do rowerowej przejażdżki, drogi będą suche. Co prawda ciemne chmury na południu nie napawały zbytnim optymizmem, ale miałem nadzieję, że zanim wyruszę, one odpłyną w siną dal. Mój optymizm skutecznie podtrzymała Monika, która patrząc przez okno, głosem znawcy powiedziała: „padać nie będzie”. Spojrzałem i ja i z równie mocnym przekonaniem rzekłem: „padać nie będzie”. A więc czas ruszać – pomyślałem i wkrótce potem siedziałem już na rowerze.
Naprędce naszkicowany w mojej głowie plan wycieczki zakładał przejazd w stronę Wieliczki, następnie zamierzałem pojechać ulicami Ochota, Krzyszkowicką i Sadową do Krzemienieckiej i Kuryłowicza. Potem zjazd do Myślenickiej, nawrót na południe do Lusiny, przeskok na drugą stronę zakopianki, wyjazd do Libertowa, zjazd do Skawiny. Stamtąd zamierzałem dotrzeć do Tyńca, skąd tradycyjnym szlakiem wzdłuż Wisły chciałem wrócić do domu. Ot normalna przejażdżka dobrze znanymi drogami, która łączy w sobie różne profile, zmuszając do szybszego oddechu na podjazdach i dając odprężenie na płaskich odcinkach.
Realizując z żelazną konsekwencją powyższy plan, nie patrzyłem zbyt często na niebo, na którym z każdą chwilą było coraz mniej błękitu. Dopiero na ulicy Kuryłowicza skąd rozciąga się piękny widok na południe, mogłem zauważyć, że nie jest dobrze. Ciemne chmury zdawały się zapowiadać, że szansa, abym suchą stopą, albo raczej suchym kołem wrócił do domu, nie jest wielka. W tym momencie mogłem się jeszcze wycofać, wybrać komfort leżenia z pilotem przed telewizorem, ale oczywiście nie zrobiłem tego. Co ma być, to będzie – pomyślałem i mocniej nacisnąłem na pedały. Gdy z Myślenickiej skręcałem w Merkuriusza Polskiego i potem w Chałubińskiego, spadły na mnie pierwsze krople deszczu. Nic wielkiego. Skromny wiosenny deszczyk nie zmusił mnie nawet do ściągnięcia ciemnych okularów. Wkrótce zresztą przestało padać i tak dojechałem do Lusiny. Niestety niedługo później znów zaczęły się opady, tym razem zdecydowanie mocniejsze i gdy zaczynałem podjazd do Libertowa, byłem już solidnie zmoczony. I znów przestało padać, więc uroki półtorakilometrowego podjazdu, objawiające się zwiększonym zapotrzebowaniem na chłodzenie organizmu spowodowały, że po chwili byłem prawie suchy. Jednakowoż chmury nadal wisiały nade mną i zdawały się złowieszczo zapowiadać, że najgorsze dopiero przede mną.
Zjechałem do Skawiny. To bardzo szybki zjazd z jednym nieco ostrzejszym zakrętem, na którym zawsze zwalniam, bo nigdy nie wiem, co jedzie z przeciwka. Gdyby nie to, spokojnie mógłbym osiągnąć przynajmniej 70 kilometrów na godzinę. Gdy zbliżałem się do centrum miasta, znowu zaczęło padać, a ilość wody spadająca z nieba z każdą chwilą była coraz większa. Gdy z ulicy Mickiewicza skręcałem w ulicę Tyniecką, byłem już całkowicie przemoczony. Gdzieś na zachodzie widziałem co prawda skrawki pogodnego nieba z pomarańczowym odblaskiem słońca, ale to było daleko. Tu i teraz lało i w dodatku coraz mocniej. Zatrzymałem się. Nie po to, aby przeczekać nawałnicę, ale żeby ściągnąć okulary, bo przyciemniane szkła powodowały, że nie widziałem dokładnie po czym jadę. Ruszyłem dalej, a deszcz zaczął padać jeszcze mocniej. Zaczęło mocno wiać i znacząco spadła temperatura. Woda w połączeniu z wiatrem i chłodem spowodowała, że miałem problemy z głębokim oddychaniem. Nawałnica była coraz większa, spadające mega-krople tworzyły mega-bąble na powierzchni drogi. Mój nowy, czysty, pachnący, dopieszczony rower był już tylko wspomnieniem. W takich warunkach pokonywałem ostatni podjazd do Tyńca. Gdy mijałem pierwsze zabudowania, deszcz zelżał. Jechałem po drodze, która całkowicie była zalana wodą. Każdy wyprzedzający lub mijający mniej samochód fundował brunatny prysznic, ale nie zwracałem na to uwagi. Było mi wszystko jedno.
Deszcz przestał padać, gdy dojechałem w okolice klasztoru. Teraz miałem płaską powrotną drogę do Krakowa. Z wiatrem w plecy pokonywałem ją raczej szybko. Zresztą musiałem się jakoś rozgrzać, bo przemoczone ubranie skutecznie odbierało ciepło. W drodze powrotnej jeszcze kilka razy trochę pokropiło, ale były to już skromne echa minionej nawałnicy.
Pod dom podjeżdżałem całkowicie przemoczony, brudny i zmarznięty. Ale jeśli ktokolwiek pomyślałby, że byłem tym faktem przejęty, byłby w błędzie. Na mojej pokrytej brunatnymi plamkami błota twarzy królował szeroki uśmiech. Taki od ucha do ucha. Dlaczego? Jeśli ktoś ma rowerowego „fioła”, nie trzeba mu tego tłumaczyć. Jeśli nie, to i tak nie zrozumie. I, jak powiadają w Top Gear, tą sensacją kończę na dziś.